Tokyo Xanadu

Kiedy rodzice serii The Legend of Heroes oraz Ys biorą się za nową markę, raczej nie bierzemy pod uwagę, że gra będzie słaba. Cóż, do złej jej daleko, ale na pewno nie jest na poziomie dwóch wymienionych wcześniej serii.

Dzieła Nihon Falcom to najczęściej przemyślane fabularnie produkcje, które starają ukazać wielowarstwowe historie. Przykładowo, wydany na Vitę pierwszy Trails of Cold Steel urzekł mnie budowaniem historii o grupce kadetów, a istotnym elementem tego był świat sporych zawirowań geopolitycznych, na które prawie nie mają wpływu. Dlatego to, co nas spotyka w Tokyo Xanadu, zawodzi. Przedstawiony w nim świat prawie niczym się nie różni od naszego, a Kou Tokisaka, czyli protagonista, to typowy, na pierwszy rzut oka zwykły nastolatek. W życiu nie ma czasu na nudę, ponieważ łączy naukę w liceum z różnymi pracami dorywczymi. Gdy wraca z jednej z takich fuch, zostaje świadkiem napadu, jednak nie stoi biernie, tylko rusza na pomoc, co prowadzi do odkrycia jego mocy, a w konsekwencji do walki z potworami nawiedzającymi jego miasto.

Po Nihon Falcom, jak już napisałem, spodziewałem się wiele. Niestety jest to typowa fabuła oparta o szkolne życie, w której bohaterowie, jeden po drugim, odkrywają, że mają moc i pragną użyć jej do obrony miasta. Każdy rozdział rozgrywa się to wokół tego samego schematu. Zaczyna dziać się coś paranormalnego, zostaje w to wmieszana kolejna postać ze szkoły, odkrywa w sobie siłę do walki ze złem, więc przyłącza się do zespołu. I tak w kółko. Sam Kou to też bardzo schematyczna postać, która nie ma minusów wszyscy go lubią, a on sam prędzej zginie, niż pozwoli, aby komuś stała się krzywda.

Choć producent postanowił stworzyć grę inną niż dwie jego flagowe marki, to tak naprawdę je połączył, zamiast zbudować coś od zera. Przede wszystkim TX to action RPG, czyli ten sam gatunek, co YS. Najzabawniejszy jest jednak system rozwoju, ponieważ jeśli ktoś ogrywał Trails of Cold Steel, poczuje déjà vu, gdy go zobaczy. Jest tpo prostu kopią 1:1 z małymi zmianami pod obecny gatunek. Soul Device to odpowiednik Arcusa, urządzenia przechowującego magiczne kryształy. W Trailsach były to kwarcyty, tu mamy żywioły. Przede wszystkim interesować nas będzie główny rdzeń, czyli odpowiednik kamienia mistrzowskiego. To on najbardziej wpływa na statystyki postaci, a także definiować będzie żywioł, jakim będzie włada dany bohater. Podpięta pod niego sieć pozwala nam na umieszczenie zwykłych kamieni. Te mogą nieznacznie wpłynąć na statystyki oraz dać pewne umiejętności pasywne, jak możliwość sparaliżowania przeciwnika.

Trzonem rozgrywki jest bieganie po labiryntach i rozwalanie wrogów. Na początku mapy nie są duże, ale im dalej, tym obszary stają się rozleglejsze i bardziej skomplikowane. Dochodzą też różnego rodzaju pułapki, takie jak trująca podłoga czy ściany z kolcami. Same walki są dość proste i satysfakcjonujące. Jednorazowo mamy do dyspozycji zespół trzech osób, między którymi możemy się dowolnie przełączać. Oprócz kilku rodzajów ataków do dyspozycji otrzymujemy też ataki łączone oraz tryb specjalny, przy czym oba muszą się najpierw naładować. Same postaci znacząco różnią się od siebie, jedna jest silna, ale powolna, druga atakuje z daleka, ale nie zadaje zbyt dużych obrażeń, itd. Prawda jest jednak taka, ze najlepiej grało mi się Kouem, bo jest to najlepiej zbalansowaną jednostka.

Samo bieganie po planszach to najsłabszy element rozgrywki. O ile w pierwszych rozdziałach można tego nie odczuć, tak w późniejszych, gdy lepsza kontrola nad postacią jest konieczna, aby ominąć bardziej złożone pułapki, staje się to już katorgą. Dla przykładu, skakanie po wysepkach rozłożonych na trującej wodzie wolałem po prostu przebiec  i leczyć zarówno zdrowie, jak i status zatrucia.

Kolejnym zapożyczeniem z Trails of Cold Steel jest system powiązania bohaterów. Na każdy rozdział otrzymujemy do wykorzystania dwa punkty spotkań, które pozwolą obejrzeć sceny między Kou i inną postacią. Kto grał w TLoH, ten wie, że za każdym razem mamy więcej możliwości ich spożytkowania niż punktów. Również opcjonalne są zadania poboczne, które niestety nie wnoszą nic większego do historii. Produkcja była również reklamowana różnymi zajęciami pobocznymi, takimi jak np. jazda na desce. Niestety są to tylko proste minigierki służące jako wypełniacz, aniżeli coś, co powinno stanowić główny element kampanii marketingowej.

Oprawa audiowizualna prezentuje się dobrze. Miasto, sylwetki postaci i ataki są wykonane bardzo starannie. Gra działa płynnie, a kreacje przeciwników są ciekawe. Szkoda dlatego dungeonów. Biegniemy korytarzami, w których gdzieniegdzie są ustawione jakieś skrzynki czy przełączniki, a na naszej drodze stają potwory, a mimo to czujemy dużą pustkę. Przynajmniej do ścieżki dźwiękowej nie można się przyczepić. Spokojne kawałki pasują do fabuły oraz, co ważne, otrzymaliśmy oryginalny dubbing.

Nie będę ukrywał, że na Tokyo Xanadu dość mocno się zawiodłem. YS: MoC i TLoH do dzisiaj wspominam jako jedne z lepszych gier, w jakie przyszło mi ograć na Vicie. Natomiast do recenzowanego tytułu w pewnym momencie po prostu się zniechęciłem. Brak dobrego scenariusza oraz niedopracowane elementy zręcznościowe w dungeonach są dość mocno odczuwalne, zwłaszcza że są istotną częścią składową gatunku. Mimo wszystko tytuł jest wciąż dobry, ale nie można podchodzić do niego z nadziejami na coś wybitnego.


Ocena: 6/10


Grę do recenzji dostarczył nam sklepplay-asia-banner-szeroki


Producent: Falcom
Wydawca: Aksys Games
Data wydania: 30 czerwca 2017
Dystrybucja: cyfrowa i fizyczna
Waga: 2.2 GB
Cena: 179 PLN

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *