Bloodstained: Curse of the Moon

Udana kampania na Kickstarterze pozwala na dodanie dodatkowej zawartości do gry. Nie kojarzę tylko, żeby któreś studio dorobiło dodatkową grę. Tak jednak stało się w tym przypadku i przed właściwą produkcją otrzymaliśmy prequel zrobiony w duchu i nawet ciele 8-bitowych gier.

Do stworzenia bazowej wersji Bloodstained: Ritual of the Night miało wystarczyć twórcom już 500 tysięcy dolarów, ale dobili do 5,5 miliona! Jednym z celów, jaki mieli, było przygotowanie wstępu do wydarzeń dopiero nadchodzącej gry. Żeby było ciekawiej, postanowili to zrobić w stylu 8-biotwców, czyli dokładnie tak, jak zaczęła się seria gier z Castelvanią w tytule, która jest inspiracją do nowego IP. Właśnie takie dawne gry tego typu nie oferowały większych ilości dialogów i tak też jest w tym przypadku. Na początku dowiadujemy się, że wcielamy się w Zangetsu, na którego demony nałożyły klątwę księżyca (na czymkolwiek ona polega). W związku z tym postanawia ściąć każdy piekielny pomiot, jaki stanie mu na drodze. My poznajemy bohatera, gdy podczas wędrówki wyczuwa potężną, złą aurę. Rusza więc w jej stronę, by ściąć poczwarę, która nią emanuje. Podczas trzech pierwszych etapów Zangetsu uwalnia z potwornej niewoli osoby, które mogą, ale nie muszą stać się jego towarzyszami. I właśnie ten wybór oraz te postaci będą miały duży w pływ na kolejne podejścia do przechodzenia gry oraz zakończenia, jakie zobaczymy. One też nie obfitują w tekst, ale są wystarczającym dodatkiem do tego typu pozycji. Natomiast w trakcie wędrówki, oprócz krótkiej rozmowy z potencjalnymi towarzyszami nie dowiemy się niczego więcej.

Jeśli chodzi o sam gameplay, to osobom, które grały w te stare Castelvanie, więcej nie trzeba mówić. B:CotM to po prostu idealne przełożenie tego, co można było spotkać w tamtych produkcjach. Tak więc, poza 8-bitową grafiką (choć podrasowaną pod współczesne możliwości), dostajemy też taką samą formę sterowania, co przekłada się na ograniczenie ruchów, np. skaczemy tylko w górę lub po skosie, jak już wejdziemy na schody, to się ich trzymamy, itp. Taka forma sama w sobie nie jest zła, ale wszyscy przyzwyczajeniu już do współczesnych norm będą czuli, że jest to dodatkowe utrudnienie gry, a odczujemy to zwłaszcza podczas walk. Szczególnie drażniące stają się wszelkie kreatury, nie trzymają się jednego kursu lub skaczą, po prostu często za późno się reaguje. Także nie ułatwia to pojedynków z bossami, których nie wystarczy trafić kilka razy – mam wrażanie, bo nie liczyłem, że co najmniej dwadzieścia razów na jednego szło… Oczywiście nie tylko ich łoimy, musimy też unikać wyrafinowanych ataków, które wymagają od nas nie tylko dobrej pamięci na schematy, ale też szybkiego reagowania, a to, jak już napisałem, ogranicza mechanika. Zresztą nie tylko przeciwnicy dadzą nam w kość. Na przestrzeni ośmiu plansz czeka też sporo przeróżnych elementów zręcznościowych, jak skakanie po ruchomych platformach czy unikanie spadających kolców, i oczywiście wszystko to jest okraszone atakującymi wrogami…

Miło jednak ze strony twórców, że nie każą nam wszystkim cierpieć tak samo. Kto chce, może pójść drogą weterana, czyli zacząć z trzema życiami i próbować tak przetrwać do końca. Choć i ta opcja ma pewne ułatwienie, ponieważ ścieżki z towarzyszami pozwalają przełączać się pomiędzy nimi aby lepiej radzić sobie z konkretnymi przeszkodami, a nawet korzystać ze skrótów w lokacjach. Tak, „zwiedzane” miejsca nie mają liniowej drogi, co działa na plus, gdy chce się zobaczyć wszystkie zakończenia. Wracając jednak do trudności, wspomniałem, że jest też opcja przejścia gry bez towarzyszy, a trzeba to zrobić raz na pewno, więc znowu otrzymujemy następnego kopniaka od zwiększonej trudności. Jeżeli w tym miejscu czujecie się zniechęceni, bo gra niby fajna, niby chcecie zagrać, ale  męczyć się zamierzacie, to i o takich nas twórcy pomyśleli (chwała im za to, bo sam bym prędzej popełnił harakiri, niż to przeszedł…). Na każdym z dostępnych trzech poziomów trudności (każdy daje inne zakończenie) możemy wziąć opcję dla każuala. Niech Was to jednak nie zwiedzie, bo wciąż łatwo nie będzie, szczególnie potem, gdy przeciwników jest więcej, a bossowie są utrudnieni. My za to mamy nieskończoną liczbę żyć i większą odporność na ataki, a dzięki temu można już sobie jakoś poradzić.

Nie jestem wielbicielem gier robiony pod retro, a już na pewnie nie tych, które mają obiecywać dawne mechaniki ruchów. Jednak po Curse of the Moon sięgnąłem, ponieważ jestem zainteresowany właściwym Bloodstaindem. Decyzja ta okazała się bardzo dobra, głównie z racji decyzji twórców o ułatwieniu życia osobom, które nie pragną cierpieć katuszy wywołanych poziomem trudności. Ale, jak już wspomniałem wcześniej, pójście na każuala wcale nie oznacza, że będzie łatwo, o nie. Wciąż będziemy ginąć, szczególnie w przepaściach, ale za to łatwiej będzie kontynuować rozgrywkę. Muszę też przyznać, że w sumie ciekawie było zobaczyć produkcję, która zdaje się idealnie odwzorowywać i jeszcze dodawać coś świeżego do kultowego klasyka (jakiś czas temu oglądałem gameplay Colina Moriarty’iego z jedną z Castelvanii, sam nie grałem). Na plus uznam też grafikę, bo mimo że jest zrobiona pod  8-bitów, to widać, że twórcy włożyli w nią spory pracy i przyjemnie się to ogląda, szczególnie bossowie i część przeciwników robią wrażenie. Najsłabszym elementem dla mnie jest muzyka. Również została skomponowana pod starocie i wielbiciele będą usatysfakcjonowani, ale reszta może cierpieć. I teraz, gdy myślę o tych pozytywach, tak właściwie nie widzę minusów… Produkcja jest po prostu taka, jaka miała być, wszystko tam siedzi pod wstępne założenia. I nawet jeśli bolało mnie stare sterowanie czy słuchanie tej muzyki (efekty są w porządku), tak wiem, że to miało tak właśnie wyglądać. Z perspektywy randomowego odbiorcy tej gry należy się wysoka ocena.


Ocena: 9/10


Producent: ArtPlay, Inti Creates
Wydawca: Inti Creates
Data wydania: 5 czerwca 2018 r.
Dystrybucja: cyfrowa
Waga: 23 MB
Cena: 42 PLN

Gra jest również dostępna na Nintendo Switch w cenie 40 PLN.


Tekst powstał dzięki naszej współpracy z Play-Asia! Dzięki Waszym zamówieniom zrobionym tam przez wejście przez nasz reflink (w banerze poniżej) oraz/lub z użyciem naszego kuponu zniżkowego będziemy w stanie zrecenzować jeszcze większą liczbę gier na Vitę 🙂

play-asia-bannerplay-asia_mypsvita


Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *