Swordbreaker The Game

Vita świetnie nadaje się do czytania gier. Wydawcy, nawet teraz, gdy konsolka ma już 8,5 roku, wciąż o tym pamiętają i wydają kolejne takie pozycje.

Tym razem nie mamy do czynienia z typowym japońskim visual novel, a z produkcją zachodnią – konkretnie rosyjską. Wcielamy się w bohatera, którego przydomek brzmi Swordbreaker, imienia nie znamy. Pewnego dnia, będąc już na skraju biedy, jest światkiem bójki w barze. W jej efekcie wpada mu w ręce mapa, która wskazuje zamek. Nie mając nic lepszego do roboty, postanawia się tam udać, bo a nuż uda mu się zasilić sakiewkę. Jednak nie pomyślał, na jak wiele sposobów może zginąć…

Oto typowa przedstawicielka sukubów.

Gameplay jest banalny – po prostu wybieramy jedną z zaproponowanych czynności, np. podczas potyczki atak lub unik, tudzież typ ataku. W zależności od obranej ścieżki możemy zginąć (szanse są wysokie, bo aż 1/3 scen to śmierć!) lub przemieścić się dalej. Żeby nie było za łatwo, dostaliśmy trzy życia, a więc po trzech błędnych decyzjach trzeba zacząć grę od nowa. I właściwie w tym przejawia się jedyna potencjalna trudność Swordbreaker The Game, czyli trzeba mieć na tyle dobra pamięć, by kojarzyć podjęte już wybory, które prowadzą bezpieczną ścieżką aż do jednego z wielu zakończeń. Wszystko dlatego, że nie ma podpowiedzi, co już widzieliśmy, dostępna jest tylko mapa z zaznaczeniem, jakie sceny w danym miejscu odkryliśmy, a jest ich trochę ponad trzysta.

Kapelusz jest odpowiedzią w tym przypadku, a jazda po nim pierwsza klasa!

Pora odpowiedzieć na pytanie, czy warto kłopotać się tymi decyzjami i odblokowywaniem takiej ilości scen. Jak widzicie po screenach, styl graficzny kadrów można określić jako rozrywkowo-komiksowe średniowiecze. Twórcy tych plansz postarali się stworzyć oryginalny klimat i to im się udało. Niestety scenarzyści też mieli taki plan, więc w zamku znajdziemy naprawdę wszystko: ponętne duchy,  szkaradnych bibliotekarzy, zdewastowane wielkie akwarium z rekinem, wielki skarbiec, magiczne grzybki, kosmitów czy głowice nuklearne… Tak, to nie żart, Swordbreaker The Game jest jednym wielkim misz-maszem. Nawet główny motyw muzyczny jest trochę zerżnięty z openingu „Gry o tron”…

Prezentacja listy scenek wyszła ciekawie.

Jednak mimo takiego bałaganu w zawartości, czyta się o postępach bohatera w miarę przyjemnie. Szczególnie dobrze wypadają zgony, bo nigdy tak naprawdę nie wiadomo, która akcja może być tą właściwą. O fabule zbytnio mówić jednak nie można, bo droga przez zamek składa się bardziej z pojedynczych incydentów. Nie ma tu jakiegoś konkretnego wątku do odkrycia, po prostu trzeba przeżyć do jednego z zakończeń. Nie przeszkadza to jednak tak, jak niektóre dialogi – widać u scenarzystów, że stylizacja nie jest ich mocną stroną, wszystko jest luźne i współczesne, na przykład najwyższy nekromanta mówi do bohatera „koleżko”, obiecując mu moc itp. Produkcja może się więc nadać do jakiejś jazdy pociągiem czy innych chwil, gdy nie mamy najwyższego skupienia, bo Swordbreaker The Game to produkcja, która jest po prostu luźną rozrywką, nic więcej, nic mniej. Nie jest też zbyt długa, góra pięć godzin powinna wystarczyć, żeby odkryć wszystkie sceny. Koniec końców można się tą produkcją  zainteresować, szczególnie że cena nie jest wygórowana. A osoby, które lubią trofea, będą tu miały używanie – jest ich 59 – i dawno tyle nie widziałem w vitowych grach.


Ocena: 6/10


Serdecznie dziękujemy Sometimes You
za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego gry


Producent: DuCats Games Studio
Wydawca: Sometimes You
Data wydania: 30 sierpnia 2020 r.
Dystrybucja: cyfrowa
Waga: 229 MB
Cena: 21 PLN

Gra jest także dostępna na Nintendo Switch w cenie 20 PLN.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *