Game Boy Light – mało znany pionier

Niewielu o nim pamięta, rzadko kto w ogóle kojarzy.

Życie miłośnika handheldów nigdy nie było tak łatwe, jak teraz. Z jednej strony gry na przenośne konsole bywają rekordowo tanie, z drugiej zaś możemy przebierać w łatwo dostępnych sprzętach na każdą kieszeń, zarówno na rynku pierwotnym, jak i wtórnym. Ćwierć wieku temu tak różowo nie było, a problem z dostępnością0 hardware’u i software’u był tylko jednym z wielu utrudnień.

Wyjeżdżając na wakacje w roku 1998 albo żegnaliśmy się z graniem, albo też przy odpowiednio zasobnym portfelu mogliśmy spakować do plecaka kultowego Game Boya. Życiowi wygrani mogli zastąpić ceglasty oryginał najnowszym krzykiem mody w postaci Pocketa, który był wtedy obecny na europejskim rynku niecałe dwa lata. Względem starszej wersji odróżniał się wyraźniejszym i większym ekranem monochromatycznym (klasyk nie dość, że miał wyświetlacz w odcieniu zieleni, to jeszcze wiecznie pozostawiał efekt rozmycia), bardziej kompaktowymi rozmiarami oraz mniejszym zapotrzebowaniem na prąd. Współczesnej młodzieży trudno to będzie zrozumieć, ale w końcówce XX wieku naprawdę robiło to wrażenie. Niestety, japońskim inżynierom wciąż nie udało się rozwiązać dwóch największych bolączek sprzętu.

Pierwszą był brak możliwości ładowania sprzętu. Dziadek współczesnych handheldów napędzany był oczywiście bateriami, a te w dzikich latach dziewięćdziesiątych nie tylko były kiepskiej jakości, ale też potrafiły słono kosztować. Nawet jeśli miało się do nich dostęp w normalnych cenach, to i tak zakup czterech standardowych paluszków AA mocno przetrzebiał budżet młodocianych graczy. Wprawdzie Pocket zapotrzebowanie na energię miał mniejsze (dwie baterie zamiast czterech), ale cóż z tego, skoro w imię miniaturyzacji trzeba było go zasilać dużo mniej popularnymi bateriami AAA, a te nierzadko potrafiły być droższe od AA… nawet trzykrotnie. Dodam tylko, że rynek akumulatorów dopiero raczkował, przez co były one bardzo słabo dostępne, a jeśli już, to w naprawdę słonych cenach…

Drugą niedogodnością była konieczność grania w dobrym świetle. Pomimo ekranowych usprawnień, nawet na Pockecie, do komfortowej zabawy wciąż potrzebowaliśmy idealnego oświetlenia, które nie mogło być zarówno zbyt jasne, jak i też zbyt słabe. O wirtualnej rozrywce na słonecznej plaży czy klimatycznej rozgrywce przy nocnej lampce mogliśmy więc nadal zapomnieć. Co bardziej zdesperowani ratowali się przeróżnymi akcesoriami (m.in. zewnętrznymi lampkami), ale raz, że się to niespecjalnie sprawdzało, a dwa, że wyglądało komicznie. Receptą na powyższą bolączkę miał być Game Boy Light – z wyglądu nieco większy Pocket, ale technicznie miał w sobie coś więcej.

Sprzęt zadebiutował w Japonii w pierwszej połowie roku 1998. Jak się chwilę później okazało, nie opuścił nigdy granic Kraju Kwitnącej Wiśni dlatego też jest mało znany w USA czy też Europie. W momencie premiery kosztował 6800 jenów, co w przeliczeniu na ówczesny kurs dolara dawało sumę ok. 52 USD. Co ciekawe, mniej więcej tyle samo kosztował w chwili premiery Pocket, a nie potrafił przecież tego, co wyróżniało Lighta. Zgodnie z nadaną nazwą inżynierowie z Kioto po raz pierwszy w historii swój sprzęt wyposażyli w podświetlenie. Japończycy nie ograniczyli się przy tym do wstawienia prostackich punktowych żaróweczek pod szybkę konsolki, a skorzystali z popularnej do dziś technologii indiglo. W dużym skrócie, jest to wykorzystywana na szeroką skalę chociażby w zegarkach (m.in. japońskich Timexach) technika wykorzystująca elektroluminescencję, dzięki czemu twórcom Lighta udało się uzyskać równomierne podświetlenie całego ekranu.

Nowe wcielenie Game Boya oferowano w dwóch kolorach – srebrnym i złotym. Później do oferty dołączyło kilka edycji ściśle limitowanych i dziś znajdujących się poza zasięgiem przeciętnego Kowalskiego. Pośród nich jest kilka półprzezroczystych (m.in. żółta powstała przy współpracy z japońskim oddziałem sieci sklepów Toys’R’Us, czerwona zaprojektowana wraz z mangaką Osamu Tezuką oraz bezbarwna przygotowana z pracownikami magazynu Famitsu) oraz jedna żółta inspirowana serią Pokemon, w której po raz pierwszy wkomponowano czerwoną diodę Power (strategicznie w policzek Pikachu). I kiedy wydawało się, że GB Light czeka – nomen omen – świetlana przyszłość, sprzęt niespodziewanie umarł jeszcze w roku premiery. Pogromcą pierwszego handhelda z podświetleniem okazał się jego młodszy brat, który zadebiutował pod koniec roku 1998. Posiadał wprawdzie mniejszy ekranik i nie oferował podświetlenia, ale za to pozwalał grać w kolorze…

A jak GB Light sprawdza się w praktyce? Wiadomo, że podejścia do współczesnych IPS nie ma, ale jak na rok 1998 jest lepiej niż dobrze! Co więcej, w konsolce po raz kolejny zmieniono rodzaj zasilania – pomimo podświetlanego ekranu zadowalała się dwoma standardowymi paluszkami. Przez ten zabieg obudowa w tylnej części musiała stać się bardziej obła, ale z przyczyn wspomnianych wcześniej była to jednak implementacja na plus. W celu oszczędzania baterii oświetlenie można oczywiście wyłączyć.

Dziwić w tej historii może jedynie fakt, że Nintendo nie wykorzystało świetlnych doświadczeń w swoich kolejnych produktach, czyli wspomnianym już Game Boyu Color oraz dużo nowocześniejszym Game Boyu Advance. Dopiero w 2003 marzenia mobilnych graczy ziściły się w postaci oświetlenia w GBA SP. W pierwszej wersji sprzętu było wprawdzie tylko punktowe, ale lepsze takie niż żadne.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *