Legend of Mana

Chaotyczny RPG ze sporym progiem wejścia. Ale też z mnóstwem zalet.

Legend of Mana to jedna z niewielu moich zaległości ery pierwszego PlayStation, która chodziła za mną niemalże nieustannie. Nie jestem jakimś szczególnym fanem jRPG, ale bardzo cenię gry Squaresoftu z przełomu wieków. Na tyle mocno, iż recenzowany dziś erpeg był jedynym z ówczesnego portfolio Japończyków, którego do tej porty nie zaliczyłem. Jak więc nietrudno się domyślić, słysząc po raz pierwszy o odświeżonej wersji poczułem niemałą ekscytację.

Już w chwili premiery Legend od Mana podzieliła nawet zatwardziałych wielbicieli twórców japońskiej szkoły RPG. Święcący triumfy developer, który na utartej formule zawartej w Chrono Trigger oraz fenomenalnym Final Fantasy VII stał się wówczas gigantem branży, w roku 1999 postanowił wypuścić nie jedną, ale aż dwie flagowe produkcje: ósmego „fajnala” oraz właśnie czwartą „manę”. O ile jednak FF VIII odniosło ogromny sukces, o tyle Legend of Mana cieszyła się nieporównywalnie mniejszym wzięciem. Byłem święcie przekonany, że stało się tak z powodu hype’u, jaki towarzyszył przygodom Squalla i jego ekipy, a tymczasem prawda jest zupełnie inna… Ale po kolei.

Legend of Mana to czwarta część cyklu, na który wcześniej złożyły się wydane pierwotnie na SNES-a gry Mystic Quest (1991), Secret of Mana (1993) oraz Trials of Mana (1995). Wymieniona trylogia ukazała się również w reedycji na Switcha, w jednym pudełku. W przeciwieństwie do poprzedniczek, tym razem do dyspozycji graczy oddano jednak tytuł nieliniowy. Historię budujemy sami, odnajdując artefakty i nakładając je kolejno na początkowo pustą mapę. Ustalenie miejscówki ma oczywiście wpływ zarówno na dalsze losy bohatera, jak i wiele aspektów technicznych rozgrywki, dlatego też do Legend of Mana można podchodzić parokrotnie. Pomaga w tym szczątkowa fabuła tytułu, która mimo kolejnych zaliczeń gry i tak jest bardzo enigmatyczna. Gra składa się z 3 głównych questów, masy pobocznych wątków oraz finałowego zadania, a wszystko spaja tajemnicze drzewo, które zostało zniszczone w dobie dawnych konfliktów.

Tradycyjnie, gra wita nas efektownym, animowanym intrem, z którego nietradycyjnie totalnie niczego się nie dowiadujemy. Sytuacja niewiele się polepsza wraz z postępami w grze. Dopiero po kilkunastu godzinach odkryłem, że tak naprawdę tym co utrzymywało mnie przy konsoli były poszczególne historie bohaterów Legend of Mana. Postacie w większości są niesztampowe, a ich wątki zostały nakreślone w sposób bardzo ciekawy. Równie charakterni są bossowie (szczególnie potężne smoki potrafią zrobić piorunujące wrażenie), ale już tego samego nie da się powiedzieć o pomniejszych adwersarzach. Cóż, nie można mieć wszystkiego.

Ciekawie skonstruowane postacie nie zmienią jednak faktu, iż początkowe godziny rozgrywki mogą być trudne do przełknięcia dla mniej doświadczonych graczy. Przez dwie pierwsze sesje kręciłem się bezwiednie w kółko bezimiennym bohaterem, zagadując przypadkowych NPC-ów i nie bardzo wiedziałem co mam począć dalej. Menusy zawierają wprawdzie coś na kształt tutorialu (identyczną funkcję pełnią początkowo napotykani bohaterowie), ale wynika z tego mniej więcej tyle samo ile ze wspomnianego wcześniej filmu początkowego. Sam interfejs jest tradycyjnie dla jRPG przeładowany informacjami, ale w Manie dodatkowo „zadbano” o to by wszystko było mało intuicyjne.

Gdy już jednak się ogarnąłem, a w dodatku popchnąłem losy bohaterki (można też wybrać męskiego herosa, który… dla mnie jest bardziej zniewieściały niż jego żeński odpowiednik) to spotkało mnie niemałe zaskoczenie podczas pierwszej potyczki. W przeciwieństwie do innych tytułów Square z przełomu wieków, w Legend of Mana walki prowadzone są w czasie rzeczywistym. Cechuje je jednak potężna ślamazarność naszego protagonisty oraz jeszcze potężniejsza głupota przeciwników. Dzięki temu zabiegowi udało się jednak zachować pewną równowagę w elemencie bitewnym, który ostatecznie na swoją korzyść przechyla mnogość broni. Tradycyjna broń biała, strzelecka, włócznie czy obuchy – orężem można żonglować do woli, dzięki czemu na nudę narzekać nie będziemy. Do tego dochodzą różnorakie zbroje i akcesoria, a wszystko to w ramach rozbudowanego systemu craftingu, który mógłby spokojnie być osobną grą strategiczną. Podobnie jak zarządzanie rozwojem stworzeń towarzyszących nam na polu walki – pod tym względem naprawdę jest co robić! Jeśli jednak mamy w sobie duszę pacyfisty to z walk… można zupełnie zrezygnować. Pomysł na pierwszy rzut oka szalony, ale uwierzcie mi, że podczas kolejnej eksploracji lochów skorzystacie z tej opcji nieraz. I na koniec wątku o gameplay’u ciekawostka: gra posiada tryb kooperacji, który pozwala na dołączenie do wspólnych wojaży na zasadach podobnych jak np. w serii Dark Souls.

Najmocniejszym punktem gry jest zdecydowanie grafika. Gra wykorzystuje ręcznie rysowane tła, które już w chwili premiery były na prześliczne. W remasterze przygotowano je nie tylko od nowa, ale również dostosowano do formatu 16:9, dzięki czemu ani na moment nie opuszcza nas wrażenie uczestnictwa w przepięknej animacji. Co warte dodania, animacji tyleż bajkowej ile też mrocznej. Nie dajcie się zwieść cukierkowej grafice, gdyż dla przeciwwagi w tytule nieraz zostaniecie zaskoczeni bardzo poważnymi oraz tragicznymi wątkami, o których z wiadomych względów więcej nie chcę pisać. Ciekawym, choć początkowo irytującym zabiegiem jest pozostawienie oryginalnie rozpikselowanych bohaterów. O ile na ekranie telewizora mocno gryzie się to z dopracowanym otoczeniem, o tyle w trybie handheld jest ciekawym smaczkiem.

W przypadku dźwięku mówimy już bardziej nie o remasterze, a wręcz o remake’u. Wszystko z powodu implementacji zupełnie nowej ścieżki muzycznej, która ze światem gry współgra doskonale. Developerzy zdecydowali się również na ukłon w stronę amatorów oldskulu – w grze zawarto również oryginalny soundtrack z 1999 roku, na który możemy w dowolnym momencie się przełączyć.

Jeśli idzie o inne nowinki to są to standardowe dla remasterów dodatki takie jak galerie foto i video, a także usprawniony system save’ów. Nic co rzuca na kolana, ale miło, że zadbano również i o to.

Podsumowując, Legend of Mana w głównej mierze mnie zaskoczyła. Przede wszystkimi zadziwiła mnogością różnic względem innych ikonicznych tytułów przełomu wieków Ale zaskoczyła również bałaganem jaki w niej panuje, począwszy od niecodziennego podejścia do fabuły, przez kreowanie świata, a na wysokim progu wejścia w tytuł skończywszy. Obawiam się, że może to zniechęcić sporą grupę graczy, a już na pewno nie przyciągnie młodszego pokolenia miłośników gier. Jeśli jednak przebrniecie przez chaos na początku gry gwarantuję, że nie pożałujecie sięgnięcia po ten tytuł. Ja bawiłem się bardzo dobrze, i mimo że dużo bardziej leży mi klasyczne podejście do tematu ze strony Square, Legend of Mana była dla mnie bardzo ciekawym doświadczeniem. W dodatku dość długim, bo w moim przypadku trwającym solidne 30 godzin.


Polecamy!


Producent: SQUARE ENIX
Wydawca: SQUARE ENIX
Data wydania: 24 czerwca 2021 r.
Dystrybucja: cyfrowa i fizyczna
Waga: 5,1 Gb
Cena: 125 PLN (wydanie cyfrowe)

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *