Mark of the Ninja: Remastered

Co otrzymamy po zmieszaniu ze sobą Ninja Gaiden, Batman: Arkham City i Rayman Legends? Jedną z najlepszych skradanek dostępnych w tym momencie na Switchu!

Mark of the Ninja pojawił się najpierw w 2012 roku na Xboksie 360 i PC. Dzięki tej premierze Klei Entertainment (znane wcześniej jedynie ze średnio udanych dwóch części Shanka) wyrosło do miana jednego z najbardziej utalentowanych teamów niezależnych ostatnich kilku lat. Nic więc dziwnego, że firma ponownie próbuje przypomnieć graczom o swoim sukcesie dzięki wydaniu ulepszonej wersji gry na nowych sprzętach, w tym po raz pierwszy na konsoli Nintendo.

Głównym bohaterem jest bezimienny ninja. Jako nadprzeciętnie uzdolniony przedstawiciel swojego klanu protagonista zostaje naznaczony specjalnymi tatuażami wykonanymi za pomocą szalenie toksycznego tuszu o wyjątkowych właściwościach. Dzięki nim bohater może pochwalić się nadludzkimi zdolnościami. Niestety cena takiej siły jest duża. Każdy naznaczony w ten sposób wojownik z czasem pogrąża się w szaleństwie. Dlatego, zanim ninja całkowicie straci kontakt z rzeczywistością, musi dobrowolnie poświęcić swoje życie. Nasza przygoda zaczyna się na początku wędrówki naszego ninja. Zbudzeni wystrzałami orientujemy się, że nasz ukrywający się od stuleci klan został zaatakowany przez najemników. Choć agresorów udaje się wypędzić, ściany świątyni zostają splamione nie tylko krwią najeźdźców. W tej sytuacji przyświeca nam tylko jeden cel – zemsta. Odnalezienie osoby, która zleciła atak i  utopienie zimnej stali w jej wnętrznościach.

Fabuła Mark of the Ninja jest zaskakująco rozwinięta i dobrze napisana jak na platformową grę indie. Historia jest bardzo niejednoznaczna i stawia pytania na temat lojalności, szaleństwa  i pokuty. Opowieść poznajemy za pomocą cut-scenek przypominających swoim stylem klasyczne kreskówki, chociażby jak „Samurai Jack”. Poza tym świat gry został wzbogacony o listy i haiku, które rzucają nowe światło na historię klanu, w którym służymy.

Mark of the Ninja lśni jednak głównie pod względem rozgrywki, ponieważ twórcy dokonali zręcznej fuzji mechanik skradankowych z platformówką 2D. Jako uzbrojony jedynie w miecz i kilka sztyletów do rzucania wojownik nie mamy żadnych szans w bezpośrednim starciu z bronią palną. Musimy korzystać więc z bardziej wyrafinowanych sposobów rozwiązywania konfliktów, a twórcy postarali się z ich dostarczeniem. Każdy z kilkunastu poziomów to prawdziwy labirynt pełen alternatywnych ścieżek, przeszkód środowiskowych i  kryjówek. Od celu dzieli nas budynek wypełniony przeciwnikami? Możemy się na niego wspiąć i spróbować przemknąć się przez dach. Albo znaleźć kanał i spróbować dostać się do niego piwnicą. Albo po prostu wejść głównymi drzwiami, gdy strażnik wyjdzie zapalić papierosa. Gdy już w ten czy inny sposób dostaniemy się tam, zobaczymy, że środek budynku również posiada kilka różnych rozgałęzień i szybów wentylacyjnych. Pod tym względem produkcja bardzo przypomina serię gier o Mrocznym Rycerzu od Rocksteady. Jeśli chodzi o walkę, to przeciwników eliminujemy po kolei, używając do tego ostrza lub środowiska. A jeśli jest w nas łaska, to możemy ukończyć grę bez rozlewu krwi, co zostanie odpowiednio nagrodzone przy końcowej punktacji. Dobra ocena wiąże się z większą ilością punktów doświadczenia, co pozwala na odblokowywanie nowych zabawek, jak bomba dymna czy kartonowe pudło (tak, w grze nie brakuje nawiązań) oraz kolejnych zdolności (np. cichsze kroki lub możliwość cichego zabijania przeciwników znajdujących się pod nami). Bardzo przyjemne jest też samo poruszanie się. Główny bohater może szybko przemieszczać się z jednego punktu do drugiego za pomocą linki z hakiem, biegać po ścianach i wspinać się po suficie. W połączeniu z bardzo płynną animacją eksploracja jest nadzwyczaj satysfakcjonująca.

Nie wypada też nie wspomnieć o imponującej oprawie audiowizualnej. Gra korzysta z ręcznie rysowanej grafiki imitującej – podobnie jak wspomniane już przerywniki filmowe – kreskę kreskówek z pierwszej połowy poprzedniego dziesięciolecia. „Remastered” w tytule switchowego portu też nie wzięło się znikąd. Oryginalnie deweloperzy musieli skompresować wszystkie artworki do 720p, co nawet po odpaleniu Mark of the Ninja na PC w trybie 1080p przekładało się na rozmazany obraz. Jednak obecnie na Switchu, zarówno w trybie przenośnym, jak i na dużym ekranie, gra prezentuje się niezwykle ostro przy zerowych spadkach płynności. Taka grafika razem z łączącą w sobie tradycyjne japońskie brzmienia z ambientem muzyką tworzy oprawę AV będącą prawdziwą ucztą dla zmysłów.

Przez lata nasłuchałem się pochwał dzieła Klei Entertainment. Teraz, gdy wreszcie udało mi się położyć na nim swoje ręce, jestem w stanie przyznać tym głosom rację. Mark of the Ninja to świetny przykład na to, jak inteligentne połączenie z pozoru niepasujących do siebie gatunków może dać nam całkowicie nowe i świeże doświadczenia. Jeśli do tej pory, tak samo jak ja, nie mieliście kontaktu z tą mieszanką platformówki i stealth, to wersja dla Switcha jest doskonałą okazją na zmianę tego stanu rzeczy. Przejście kampanii fabularnej zajmuje ok. 7 godzin, ale dzięki masie sposobów na zaliczenie  każdego poziomu czas ten spokojnie można kilkakrotnie wydłużyć.


Ocena: 8/10


Producent: Klei Entertainment
Wydawca: Klei Entertainment
Data wydania: 9 października 2018 r.
Dystrybucja: cyfrowa
Waga: 3,5 GB
Cena: 80 PLN


Tekst powstał dzięki naszej współpracy z Play-Asia! Dzięki Waszym zamówieniom zrobionym tam przez wejście przez nasz reflink (w banerze poniżej) oraz/lub z użyciem naszego kuponu zniżkowego będziemy w stanie zrecenzować jeszcze większą liczbę gier.

play-asia-bannerplay-asia_mypsvita


Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *