Fire Emblem Warriors

O Fire Emblem nie wiem nic, ale lubię założenia serii Warriors studia Omega Force. Postanowiłem więc sprawdzić, co wyszło z tego miksu.

Gry Musou mają swoje oryginalne settingi (Dynasty i Samurai), są też mieszanki (Orochi). Koncepcja rozgrywki pozwala też adaptować to niej różne marki (One Piece czy Berserk). W zależności od świata i wersji gry scenarzyści kombinują, czy lepiej zaadaptować fabułę, zrobić nową czy może trochę obie te opcje pomieszać. W przypadku Fire Emblem Warriors postanowili nie wchodzić w oryginalną serię i stworzyli alternatywną linię czasową czy wymiar, jak zwał tak zwał. Akcja rozgrywa się więc w świecie znanym z FE, ale też daje nowe możliwości blendowania ze sobą przewijających się przez serię postaci. Niestety scenarzyści postanowili pójść w sztampowy atak potworów na niewidziane jeszcze królestwo. Książęta, które przetrwały inwazję, muszą znaleźć sposób na pokonanie głównej bestii. Ich osobowości nie są zbyt ciekawe, przegadywanie się też nie bawi. Natomiast poznawanie kolejnych przyszłych pomagierów często jest wręcz głupie. Jednego razu książę odłącza się od grupy i spada z małego urwiska, gdzie zostaje wzięty za intruza, więc trzeba wybić obozy, które wzięły się  nie wiadomo skąd. W innym przypadku, aby uratować kogoś chorego, trzeba zdobyć forty, bo przy którymś płocie rosną lecznicze zioła. Postaci przybywają też z przyszłości… I nawet jeśli jakoś łączy się to z FE, to tu wygląda na wciśnięte na siłę. Tak więc ratowanie świata przebiega w oparach absurdu i mało interesujących dialogów. Z perspektywy osoby, która nie zna ani jednej gry z oryginalnej serii, nie ma tu nic, co by zachęcało do zastania z fabułą.

Mało ciekawie jest także pod względem rozgrywki. Zacznę od tego, że z Fire Emblem Warriors spędziłem niemal równe pięć godzin, co przełożyło się na zaliczenie dziesięciu rozdziałów z dwudziestu trzech. Im bardziej nudziła mnie fabuła, tym bardziej przekładało się to na próbę przyspieszenia zaliczania misji. Ma początku leciałem podręcznikowo, czyli próbowałem zajmować wszystkie forty, wykonywać dodatkowe misje, jak ubicie kuriera, ale szybko zauważyłem, że na normalnym poziomie trudności mięso armatnie jest dokładnie tym. Nawet dowódcy, którzy powinni być silniejsi, nie stanowili niemal żadnego problemu. Jakaś trudność pojawiał się dopiero przy ubijaniu przeciwników z imionami. Ich ataki potrafiły zabrać sporo życia, ale każda postać może robić uniki, poza tym, gdy uda się dobrze wbić kolejne serie combosów, to adwersarz nawet nie będzie miał okazji zaatakować. Okazjonalnie pojawi się wyjątek od tej zasady, chodzi o sytuację, gdy niewiele można zrobić przeciwnikowi, a powodem tego jest system odporności na konkretne bronie. Ale w takiej sytuacji wystarczy zmienić prowadzonego wojownika i dobiec na miejsce potyczki. Wciąż jednak każdą misję zaliczałem właściwie bez wysiłku, a w tych, gdzie trzeba było tylko kogoś pokonać, jak najprędzej doprowadzałem do potyczki, i tak w niecałe dziesięć minut rozdział był z głowy.

W FEW potencjalne nagrody za wypełnienie zadań dodatkowych w trakcie walki polegają właściwie tylko na zdobyciu materiałów do ulepszania postaci oraz potencjalnych nowych broni. I tu pojawia się pewna spora upierdliwość, a mianowicie odblokowywanie herbów. Wykupienie ich w drzewku rozwoju pozwoli dodać nowe ataki czy większą odporność na konkretną broń. Problem w tym, że tak właściwie każdą postać warto ulepszyć, bo na początku misji nie wiemy dokładnie, kogo będziemy prowadzić, poza tym różne osoby z ekipy pojawiają się na polu walki jako wsparcie. Przez te dziesięć rozdziałów uzbierało mi się z dwadzieścioro wojowników i przeskakiwanie między nimi oraz ich trzema typami drzewek po prostu męczyło. Poza tym materiałów z walk też dużo nie ma, więc trzeba to trochę rozplanować, na przykład dbając o uwalnianie potencjału obsługi broni, bo bez niej wszystkie te graty są nie warte trzymania. A żeby można było spędzić jeszcze więcej czasu w menu, można zmieniać atrybuty oręża. Ale tak na dobrą sprawę cała zabawa z tym nie jest potrzebna. Ewentualnie może się to przydać przy drugim trybie gry – „History Mode”. Tam na warriorsowych zasadach dostajemy do stoczenia trochę walk opartych o wydarzenia z przekroju gier Fire Emblem.

W kwestii grafiki powiem tyle, że wygląda o wiele lepiej niż to, co z Musou widziałem na Vicie. Gra chodziła płynnie przez cały czas w obu formach konsoli, nawet mimo tego, że kamera pędzi jak szalona. Plansze są jako tako różnorodne, jednostki bardzo podobne, a postaci wydają się narysowane przez „tańsze studio”, za to cutscenki robią już ładne wrażenie. I tu może znowu objawiać się mój brak relacji z FE, ale wszystkie elementy świata w tej produkcji, z postaciami włącznie, wydają się bardzo nijakie, ewentualnie to mdłe bliźniaki wszystko ciągnął w dół. O wiele lepiej jest za to z muzyką, która bardzo dobrze pasuje do walk. W kwestii języka dubbingu, domyślnie dostępny jest angielski. Nie jest zły, ale na szczęście można pobrać bezpłatne DLC z eShopu.

Z perspektywy osoby, która bardziej zna Warriorsów niż Fire Emblem, miraż obu tych serii niewiele oferuje. Slasherowa rozgrywka jest znacznie ułatwiona, kamera zapierdziela jak głupia, walki dość często można wygrać ekspresem przez szarżę na główny cel, grzebanie w menu rozwoju męczy przez zbyt dużą ilość postaci do zarządzania. Niby ciekawym dodatkiem jest parowanie postaci, co daje dodatkowe bonusy, czy możliwość polatania na pegazie, ale to za mało na utrzymanie gracza. Nie pomaga też fabuła, która nie potrafi ciekawie zaprezentować nieznanych grającemu postaci. Jeśli szukacie gry Musou na Switcha, to lepiej sięgnąć po Dynasty Warriors 8. Tymczasem spróbuję pożyczyć od Arsta Hyrule Warriors, może będzie ciekawsze niż FEW.


Ocena: 5,5/10


Producent: Omega Force
Wydawca: Nintendo
Data wydania: 20 października 2017 r.
Dystrybucja: cyfrowa i fizyczna
Waga: 13,7 GB
Cena: 249,80 PLN

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *