WWE 2K25
RKO znikąd!
Przyznam się, że wrestling pojawia się i znika w moim życiu od prawie 20 lat. Nie grał nigdy bardzo znaczącej roli – pojedyncze odcinki WWE na Extreme Sports Channel, demówka SmackDown vs RAW 2009 na PS3 kumpla czy kupiona za wielomiesięczne oszczędności wersja na PSP. Nawet gdy fascynacja mijała, co roku wracałem oglądać Wrestlemanię, kojarząc dzięki temu największe nazwiska w branży. W tym roku WWE jednak wylądowało na Netflixie i stało się rutyną. Gdy zapowiedziano wersję WWE 2K25 na Nintendo Switch 2 zastanawiałem się, czy ta gra wejdzie mi w krew czy będzie odpychającą kaszaną.

Tak stary, żeby pamiętać Petera Maivę, to nie jestem, ale pojedynki Shawna Michaelsa z Undertakerem już tak!
Po prostu działa.
Nie mamy co prawda tej recenzji na stronie, ale musicie wiedzieć, że WWE próbowało już zawojować sprzęty Nintendo przy pierwszym Switchu. WWE 2K18 jest uznawane za jeden z najgorszych portów, jakie widziała pierwsza przenośno-stacjonarna konsola dużego N. Nie była jakoś bardzo popsuta – płynność rozgrywki była koszmarnie niska, przez co całość rwała, była nieresponsywna i niestety – na dłuższą metę niegrywalna. Z racji tej historii już na początku pragnę uspokoić – WWE 2K25 na Switcha 2 działa bardzo dobrze, wybornie wręcz. Gra śmiga w 60 klatkach na sekundę, zrzucając płynność do 30 w ramach scenek, wejść zawodników czy zbliżeń. Jest to wybór raczej stylistyczny niż związany z wydajnością, ale dziwi o tyle, że utrudnia kontry czy część minigier. Na szczęście zbliżenia można wyłączyć w opcjach, tracąc trochę dramatyzmu, lecz zyskując pełną płynność.

Na ekranie tabun ludzi, na szczęście Switch 2 daje sobie radę z klatkażem wzorowo.
Parę rzeczy o oprawie i tak trzeba powiedzieć. Wrażenie robi skala – w grze mamy prawie 400 postaci (niby, bo o tym sobie jeszcze porozmawiamy!), kilkadziesiąt aren i wszystko jest przygotowane co najmniej poprawnie. Można pozachwycać się modelami takich zawodników, jak John Cena czy Roman Reigns, by przejść do kobiet i zastanawiać się, czy Becky Lynch to zawsze była taka brzydka (spoiler: na żywo nie jest). Wrestlerzy się pocą, światło pięknie się odbija od mokrej skóry, tylko włosy – jak zawsze – uniwersalnie twórcom nie wychodzą. Jedyny wyraźny minus związany z grafiką mogę mieć do fontów – napisy w trakcie walki potrafią być koszmarnie małe w trybie przenośnym. Oprawa dźwiękowa również stoi na bardzo wysokim poziomie – w menu możemy włączyć wszelkie wejściówki wrestlerów do posłuchania, jest też kilka niezwiązanych z WWE bangerów (Electric Callboy w klaboracji Babymetal zamiatają podłogę) a i komentatorzy mówią z sensem.
Content na trzy gry
Jeszcze zanim omówię, jak się walczy, muszę Wam uświadomić, że WWE 2K25 jest ogromne nie tylko pod względem wymaganego na dysku miejsca. Już w menu głównym atakuje nas siedem trybów gry, a nawet „Szybka gra” ma 27 różnych typów walk. Dodajmy do tego różne wariacje (sam tag team ma 12 wariacji) i wyjdzie nam na oko jakoś pierdyliard możliwości. Warto jednak pochylić się nad każdym z trybów, oferują bowiem zupełnie inne doświadczenia.
MyRISE możemy określić jako „tryb kariery”. Tworzymy (albo dla leniuszków – wybieramy istniejącego) wrestlera i wrestlerkę by poznać przedstawiony wątek fabularny, wykonując w międzyczasie zadania poboczne i ulepszając nasze postacie. Historia obraca się dookoła NXT – formacji która została stworzona, by budować przyszłe talenty. Z tego też powodu jest to organizacja dużo mniejsza niż znane SmackDown czy RAW, co nie do końca pasuje walczącym tam zawodnikom. Zaczyna się bunt ogarniający całe WWE, a my jako koń na białym rycerzu walczymy o przetrwanie firmy w obecnej formie. Nie do końca odpowiada mi forma prowadzenia części historii – dłużące się dialogi na zapleczu czy symulowanie X’a (dawniej Twittera) wywołuje straszny ziew. Muszę jednak przyznać, że twisty fabularne potrafią zaskoczyć, a same scenki przerywnikowe ogląda się z przyjemnością.

MyRISE miało potencjał na fajną historię, ale sposób jej podania jest tylko połowicznie dobry.
SHOWCASE to seria walk w której poznajemy historię Bloodline – grupy/rodziny wywodzącej się z wysp Samoa, która przyniosła światu kilka generacji niesamowitych gwiazd. Fajny smaczek dla niedzielnych fanów WWE oraz możliwość odtworzenia historycznych walk nie tylko legend (jak „jestem słupem reklamowym” The Rock w latach, gdy zaczynał karierę), ale również znanego widzom Bloodline’a. Zastrzeżenia mogę mieć właściwie dwa, ale tylko jedno to wina twórców. Otóż w walkach wyznaczane są przed graczem konkretne zadania – niektóre opcjonalne z limitem czasu. I te zadania to straszny ból – limity bywają bezwzględne i jeśli akurat dostajemy łomot, i nie wejdzie nam kontra – cóż, zostaje restart całej walki. Drugi zarzut to „aktualność” trybu. W momencie premiery WWE 2K25 na innych platformach miało to może jeszcze sens, ale teraz jesteśmy niemalże w innym wrestlerskim świecie – o Bloodline mało kto pamięta, a okładkowy Roman Reigns nie gra roli nawet drugoplanowej, bardziej angażując się w kręcenie kinowego Street Fightera. Niemniej, bawiłem się tutaj nieźle, pomijając frustrację przy zadaniach dodatkowych.
Pora na rzecz, która odróżnia wydania gry na różne generacje konsol. THE ISLAND miało być objawieniem dostępnym tylko na current-genach – wyspa jest nieobecna nawet w wersji PC. I, jak zwykle, wyszła lipa. Gracz musi stworzyć unikatowego dla tego trybu awatara, którym bardzo wolno biega po wyspie od znacznika do znacznika, oglądając brzydkie statyczne rendery zawodników, przewijając tekst i walcząc z AI. Tryb w teorii został stworzony jako hub do spotykania się z innymi graczami, lecz nie widziałem tam żadnego z nich. Nie udało mi się też z żadnym graczem online zawalczyć. Po co więc ten tryb? A po to, żebyście mogli za około 30 złotych (albo jakieś 7 godzin grania) kupić klapki z logiem DX. I to nawet nie jest żart. Nawet tam nie wchodźcie.

Na „THE WYSPA” możemy poczuć się tak, jak sugeruje nazwa – samotni.
MyFACTION to coś w stylu Ultimate Team znanego z gier FIFA/EA Sports FC. Klepiemy wrogów po twarzach, zbieramy paczuszki, wkładamy ich do swojego składu, klepiemy kolejne twarze. Można w nim utonąć na godziny, chociaż godzinami to ja szukałem graczy online (nie znalazłem). Można bawić się przez sieć, szkoda tylko że czasowo ograniczone wydarzenia wymagają konkretnych kart, które są bardzo drogie i trudno dostępne. Ale jak zawsze w grach 2K – masz gotówkę, możesz mieć wszystko.
Tryb UNIVERSE to totalny skip. Możemy podjąć się go na dwa sposoby, oba nudne. W jednym z nich kierujemy pojedynczym zawodnikiem, próbując dostać się na szczyt. Problem w tym trybie jest taki, że mamy kontrolę nad wszystkim. Możemy z czapy od ręki poprosić o walkę o mistrzostwo. Symulując walkę, wybieramy, kto ją wygra. Nie ma tutaj żadnych emocji – w pierwszym tygodniu zostaję mistrzem, nie ma żadnych rozmów z szefostwem, żadnej historii. Nuda. Drugi tryb pozwala nam objąć władzę absolutną nad WWE, gdzie nadzorujemy wszystkie rozgrywki i walki. Tutaj również brakuje jakiejś głębi, jakiegoś mechanizmu, który zmuszałby do kombinowania.

MyGM, mimo bycia mocno rozwiniętym „excelem”, bawił mnie wyśmienicie – i bawił jeszcze będzie przez najbliższe tygodnie!
Crème de la crème to tryb MyGM. Dostajemy pod skrzydła jedno z czterech „tygodniowych” show, budżet do wydania na kontrakty i ruszamy, by podbić rankingi telewizyjne. Musimy przy tym dbać o wytrzymałość naszych gwiazd, spełniać ich zachcianki, by utrzymać morale, zarabiać hajs, organizując dobre show z różnorodnymi walkami, aby ostatecznie rozbudowywać „bazę” i wygrać z innymi show. Do tego dochodzą transfery między brandami, możliwość przeszkadzania innym managerom czy szkolenia nowych gwiazd. To taki Football Manager, ale we wrestlingu. Muszę przyznać, że bawiłem się w nim wybornie, chociaż przydałyby się drobne zmiany w interfejsie.
Stoły, drabiny, krzesła, miecze kendo i młotek klauna
Napisałem już dość dużo o tym „co w grze można robić” – a jak się walczy? Podstawowe sterowanie jest proste – słaby cios, mocny cios, kontra i chwyt. Do tego trzeba pamiętać, że prawa gałka w dół to „przypięcie” do zakończenia walki i jest super. Możliwości są jednak przeogromne (tak jak i rodzaje dostępnych meczów), więc pierwsze kilkanaście minut to próby ogarnięcia bardziej zaawansowanych taktyk. Nawet po ponad 30 godzinach musiałem sprawdzać, jak ze zwykłego chwytu przejść do kończącej dźwigni. Da się to jednak opanować i używać w większości instynktownie. Duży plus za możliwość gry na jednym joy-conie, może nie jest super wygodnie, ale ta opcja kanapowego multi zawsze spotka się u mnie z oklaskami.
Jak wspomniałem wcześniej, w grze jest prawie 400 zawodników, wielu z nich posiada unikatowe animacje i ciosy, kontry więc nie działają jak w Tekkenie, a wymagają wciśnięcia przycisku, gdy pojawi się na ekranie odpowiednia ikonka. Inaczej bowiem musi wyglądać kontra na zwykły sierpowy, a inaczej, gdy przeciwnik próbuje rzucić nami o stół, prawda? Animacje w standardowych walkach 1v1 wyglądają bardzo dobrze, gra się również przyjemnie i wszystko ma ręce i nogi. Trochę gorzej jest, gdy w walce uczestniczy więcej podmiotów – i nie mówię tutaj tylko o zawodnikach, ale także różnego rodzaju narzędziach. W walkach w które zaangażowana jest większa ilość zawodników pojawia się odrobina chaosu – część animacji da się przerwać, a część nie. Najlepiej wyjaśnić to na przykładach: gdy John Cena niesie Reya Mysterio na ramionach, mogę Johna uderzyć – Rey wtedy upada, a John otrzymuje obrażenia. Gdy jednak John wszedł w animację, bijąc po twarzy leżącego Reya, ja, jako ten „trzeci”, mogę się tylko przyglądać.

Klatki, stoły, krzesła – czego dusza zapragnie, ale na nie więcej niż ośmiu zawodników. I dobrze – chaos i tak już jest konkretny.
Drobna irytacja dotyczy też przedmiotów leżących na ziemi – niby podnosimy je jednym przyciskiem, ale czasem to nie działa. Czasem postać z nieznanego powodu nie podnosi jedynego krzesła, które leży na środku ringu, a podniesienie odpowiedniego przedmiotu, gdy leży na stercie innych graniczy z cudem. Nie przeszkadza mi za to fizyka w grze – czasem drabina źle upadnie i zacznie się „telepać”; normą jest też delikatne „teleportowanie” się postaci, by animacja ekwilibrystycznego ciosu dobrze weszła. Akceptowałem to jeszcze na PS3, akceptuję to nadal, przy czym przyznaję też, że jest tego dużo mniej niż dawniej.
Tak ogromna liczba postaci musi generować pewne uproszczenia i te znajdziemy w ich ogólnych „profilach”. Mamy „high-flyer’ów”, którzy swoje akcje opierają na ryzykownych wyskokach z lin i niemal niemożliwych do ogarnięcia ruchach; są osoby charakteryzujące się w walce wręcz, w chwytach; mamy też „gigantów”. którzy… po prostu są duzi. Każdy zawodnik ma też kilka ruchów popisowych czy kończących, często unikatowych, długo więc nie dopadnie gracza marazm i nuda. Dodajmy do tego różne rodzaje walk – od standardowych, gdzie przeciwnika trzeba wyliczyć lub „poddać”, po naprawdę szalone, jak walka, w której należy wrestlera… zamknąć w karetce. Mówiłem, że nie jest nudno!
Wyciągacz kasy?
Napisałem wcześniej, że w grze mamy prawie 400 zawodników i zawodniczek. Technicznie jest to prawda, jednak na starcie dostępnych jest ich „tylko” około 170. 36 trafiło do dodatków – tak jak rozumiem konieczność płacenia za legendy, to obecnie występujący zawodnicy powinni być darmowi. Jako tytuł aspirujący do tytułu gry-usługi powinien być w ciągu roku rozwijany, a tutaj musimy zapłacić dodatkowo za Pentę czy El Grande Americano, którzy szturmem podbili „telewizyjne” WWE. No dobra, to teraz mamy razem koło 200 – a reszta? A reszta jest do odblokowania – czy to przez „wyspę”, czy zadania dodatkowe w Showcase, czy poprzez sklepik w grze (dużo tych sklepów, ale ten akurat jest dostępny w menu, a walutę zarabiamy po prostu walcząc). Że część zawodników z jakiegoś powodu nie jest reprezentowana zdjęciem, tylko dziwnym renderem? Że wśród 400 zawodników mamy pięć wersji CM Punka i osiem Johna Ceny? A kto by się tym przejmował – w końcu każdy jest osobnym wpisem na liście zawodników…

Ostatni screen w recenzji zostawiam tobie, Hulk. Dzięki za uczynienie wrestlingu światowym fenomenem!
O NBA 2K mówi się, że to niesamowity wyciągacz kasy. WWE 2K25 też ma potencjał, by tę kasę wyciągać – tryby online są jednak na tyle „martwe” (chwilę po premierze!), że nie należy się tym martwić. Brakuje też drobnych rzeczy, jak możliwość importowania swoich grafik czy muzyki – ja w kreatorze postaci chciałem spędzić jak najmniej czasu, więc nie był to dla mnie problem. Dociągnąłem sobie kilku brakujących mi zawodników z menu społeczności i bawiłem się świetnie, waląc przeciwników po głowach. Tryb MyGM wciągnął mnie niesamowicie, tworząc syndrom „do jeszcze jednej większej gali” i myślę, że jeszcze trochę się tutaj pobawię. Czy czekam na kolejną część? Raczej nie – ta mi wystarczy, a wszelkie braki w zawodnikach da się ogarnąć poprzez kreator. Czy Wam polecam kupno edycji na Switch 2? Jak najbardziej. Gra działa bardzo dobrze, jest wypakowana zawartością, tylko cena trochę nie przystoi. Wersję na PC (która działa i wygląda na Decku jednak mocno gorzej) wyrwiecie we wrześniowym Humble Bundle za 55 ziko, zgarniając przy tym kilka innych gier. 300 zł zrozumiałbym za pudło, ale to nie jest nawet Game Key-Card, więc poczekajcie na zniżki.

Serdecznie dziękujemy firmie Cenega
za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego gry
Producent: Visual Concepts
Wydawca: 2K, Cenega
Data wydania: 23 lipca 2025 r.
Dystrybucja: cyfrowa
Waga: 78 GB
Cena: 299 PLN
Platformy: Nintendo Switch 2, Windows, PlayStation 5, PlayStation 4, Xbox Series X/S, Xbox One















Najnowsze komentarze