Tokyo School Life

Byłam pewna, że wpakowałam się w stuprocentową haremówkę. Nie grałam wcześniej w żadną, ale widziałam dość anime, by wyobrazić sobie, jak obcokrajowiec może wypadać z jednej zboczonej sytuacji w następną. Okazało się jednak, że takich scen nie ma aż tyle, a gdy już się pojawiają, to są podane w tak słodkiej otoczce, że trudno mieć względem ich jakieś złe odczucia. Nawet więcej, myślę, że w Tokyo School Life jest więcej naprawdę uroczych chwil niż w niejednym otome.

Recenzję (oryginalnie po angielsku) napisała H.R. Crabtree

Ta gra jest tak cholernie słodka! Główny bohater od razu zostaje przedstawiony jako weeaboo. Japońskiego uczył się, oglądając anime, trochę mu też pomagał kolega, do którego, oczywiście, zwraca się „senpai”. I chyba jest to najczęściej poprawnie stosowany przez tego otaku japoński termin. Swoją drogą, przypomniał mi się sprzedawca ze sklepu z grami, który któregoś razu, z pouczającą miną, powiedział, że „Nie można nauczyć się japońskiego z anime i gier”. Ha, nasz protagonista wie lepiej! I wie też, jak realizować swoje marzenia! Dzięki bardzo dobrym wynikom w nauce w nagrodę od swojego liceum dostał możliwość wyjazdu na dwa miesiące do szkoły w Japonii.

W tym momencie muszę pochwalić to, jak dobrze zostały w grze pokazane różnice kulturowe. Produkcja zaczyna się od informacji o kolejności podawania imienia i nazwiska w Japonii, aby nie konfudować graczy. I to jest super! Generalnie świetnie jest to, że twórcy postanowili uczyć odbiorców swojej produkcji. Poza tym cieszy mnie, że mają dość wiary w nich, że zachowują takie rzeczy dla utrzymania spójności kulturowej.

Niezmiernie podoba mi się, jak ta koncepcja jest odzwierciedlona w trakcie gry. Na przykład, M2 Co. dodało ciekawą funkcję podawania nam tekstu w dwóch językach. Wybrany przez nas język główny pojawia się na dole, a dugi leci w górnym lewym rogu. Do wyboru mamy zapis dialogów po angielsku, katakaną, kanji i romaji. Gdy zobaczyłam to po raz pierwszy, osłupiałam. Nie sądziłam też, że cel tego zabiegu był rzeczywiście taki, jak mi się wydawało. Jednak twórcy potwierdzili to w wprowadzeniu, gdzie podali, że opcja ta ma pomóc w ćwiczeniu japońskiego i, domyślam się, też w drugą stronę, czyli angielskiego. Nie jestem w stanie potwierdzić, czy rzeczywiście zdaje to egzamin, ponieważ szybko wyłączyłam dodatkowy tekst – po prostu drugi zestaw pokazujących literek zbytnio by mnie rozpraszał. Ale, tak czy inaczej, jestem pod wrażeniem, że ta funkcja w ogóle znalazła się w Tokyo School Life! Po sobie wiem, że oglądanie dużej liczby anime i granie w niezliczone visual novele troszkę nauczyło mnie japońskiego, więc zobaczenie funkcji wspierającej taką edukację jest jedną z najfajniejszych rzeczy, jakie widziałam, serio. Ta produkcja, w przeciwieństwie do większości Japońskich mediów, sprawuje pieczę nad kulturą i świadomie ją rozpowszechnia.

W kwestii trzech bohaterek można powiedzieć, że wszystkie są wyjątkowe i interesujące, mimo że ich cechy bazują na konkretnych stereotypach. Najpierw poznajemy Karin, która dosłownie wpada na nas, gdy idziemy na pierwszy dzień zajęć. Od razu pokazuje się nam jako tsundere, jak tę osobowość określają otaku, i jest nią co do joty. W sekundy po poznaniu Karin zostajemy przez nią oskarżeni o napaść, bycie zboczeńcem i grozi nam wezwaniem policji. Na pewno będzie utrapieniem.

Druga jest Aoi, czyli rozkoszna sporstmanka o zaskakującej intensywności. Nie kryje się ze swoimi uczuciami i ma tendencję do zbytniego skupiania się na potrzebach innych. Jej historia była moją ulubioną, ponieważ została przedstawiona w odpowiednim tempie i nieustannie mnie zaskakiwała.

Ostatnia jest Sakura, małomówna, ale bardzo oddana swojej pasji otaku. Z racji problemów zdrowotnych ma trudności z poruszaniem się, przez co omijało ją wiele aktywności z innymi dziećmi. Pocieszenie i towarzystwo znalazła w mandze i anime.

Grafika w tej produkcji jest fenomenalna, szczególnie w trybie handheldowym.  Postaci podczas rozmów często są w pełni animowane, a czasem nawet lekko się przemieszczają, na przykład Sakura kiwa się podczas porannych rozmów. Dzięki temu bardziej przywiązałam się do postaci, niż bym przypuszczałam. Czuję się też teraz szczerze rozpieszczona i mam obawy względem przyszłych visual noveli. Wszystko przez to, że w Tokyo School Life ruch jest bardzo płynnie zrobiony i dodaje postaciom dodatkowych cech, co nie byłoby możliwe przy statycznej animacji. Muzyka jest dość standardowa oraz rozbita na różne melodie pod odpowiednie sytuacji. W kilku momentach podkład mi nie pasował, ale to z powodu tego, że wcześniej już się pojawiał w innych, bardziej odpowiednich sytuacjach. Koniec końców ścieżka dźwiękowa dobrze spełnia swoją rolę. W kwestii technicznej nie było żadnych większych awarii. Raz tylko się zdarzyło, że w menu pojawił się nie ten tekst. Poza tym gra działa i wygląda bardzo dobrze.

Historia nie należy do tych, co wgniatają w fotel, a także rozwija się w przewidywalną stronę. Lśni za to w chwilach, gdy odchodzi od głównego wątku. Tokyo School Life świetnie odwzorowuje zdecydowaną większość interakcji, i po prostu czuć, że są szczere, nawet z tak różnymi towarzyszkami. Przy innych grach romantycznych często miotałam się przy ogrywaniu wielu ścieżek, ponieważ miałam wrażenie, że przechodzę przez narastające sprzeczności. Oczywiście tamte historie nie były pisane z myślą o tym, że mają tworzyć jedną całość, ale wciąż trudno się od tego w pełni odciąć. TSL to jednak nie dotyczy w aż takim stopniu. Być może powodem jest mniejszy krąg znajomych, a może protagonista jest tak idealnie nieokreślony, że można wpasować go we każdy scenariusz. Obojętnie, co by to nie było, ogrywanie każdej ścieżki sprawia tyle samo przyjemność, choć jednak proponowałabym zacząć od Karin. Jej historia nie oddziaływuje aż tak, jak robią to Aoi i Sakura. Mój mąż pewnie by powiedział, że takie wrażenie odniosłam, ponieważ Karin jest podręcznikową tsundere, a ja zawsze nie lubię postaci, które przypominają mi mnie. Ja bym mu na to odpowiedziała, żeby dla swojego dobra się zamknął J Następnie bym dodała, że nie o to w tym przypadku chodzi. Jeśli już, to niepokojąco wspólnym dla nas punktem byłaby granicząca z przemocą miłość do kotów. W sumie zastanawiam się teraz, czy Karin nie stała się najsłabszą częścią przez to, jak mocno jest stereotypowa

Nie chciałam za dużo opowiadać o historii podanej w TSL, ponieważ jest dość krótka i jest tam wiele uroczych chwil, które należy zobaczyć bez uprzednich wskazówek. Przyznawanie oceny tej grze też wydaje mi się dziwne. Nie jest to niesamowita produkcja, ale zdecydowanie wybiła się ponad oczekiwania, jakie wobec niej miałam. Czas spędzony w akademiku Domoe był przyjemny i z chęcią zostałabym w nim trochę dłużej, bo Tokyo School Life to tytuł, który sprawia, że gracz czuje się dobrze. I choć nie przełamuje konwencji, to często wykorzystuje okazję, aby wyjść poza oczekiwania. Dzięki temu, uroczej obsadzie i protagoniście, z którym szczerze można się utożsamiać, całe doświadczenie zostało podbite o kilka poziomów.


Ocena: 7,75/10


Serdecznie dziękujemy PQube
za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego gry


Producent: M2 Co.
Wydawca: PQube
Data wydania: 14 lutego 2019 r.
Dystrybucja: cyfrowa
Waga: 573,5 MB
Cena: 60 PLN

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *