Shadow Blade: Reload

Czasami zabranie się za recenzję zajmuje mi więcej czasu. Zasadniczo dotyczy to tytułów kiepskich oraz trudnych do opisania. Dlaczego Shadow Blade odwlekałem około dwa tygodnie? Może chciałem zostawić sobie ten tytuł jako swoją słodką i przyjemną tajemnicę?

Prawda pewnie jest bardziej prozaiczna – po prostu za szybko przeszedłem do następnych gier, tej nie opisałem od razu, a potem spirala odwlekania nakręcała się dalej. Ale koniec tego, oto prezentuję Wam przygody wojownika ninja o imieniu Kuro! W swoim dojo był bardzo pilnym uczniem, więc ciągle trenował. Pewnego dnia wieczorny rytuał przerwał harmider. Szybko okazało się, że dojo zaatakowały zbiry i że ich celem jest porwanie mistrza. Od tej chwili zaczyna się nasza misja ratunkowa i próba odkrycia, kto stoi za porwaniem. Historia szału nie robi, ale jak na taką platformówkę jest całkiem rozbudowana. Poza tym została przedstawiona w formie dynamicznego komiksu z pełnym dubbingiem, co dodatkowo podbija jej wyjątkowość w pozornie małej produkcji. W sumie od razu można też wspomnieć o oprawie AV. Przemieszczamy się w płaszczyźnie 2D. I choć komiks jest rysowany, tak już sama rozgrywka została zrobiona cyfrowo. Wygląda to dobrze, plansze i lokacje są różnorodne, podobnie jest z przeciwnikami. Nie brakuje też różnych detali i generalnie czuć ciekawy klimat połączenia azjatyckiej tradycji z nowoczesnością. Muzyka i efekty są odpowiednio dobrane do pomysłu na grę i oprawy. Utwory miewają wzniosły charakter, a współczesna muzyka bywa mieszana z klasyką dźwięków azjatyckich utworów, co daje przyjemny zestaw na podkład do rozgrywki.

Idea twórców Shadow Blade była jasna – gracz ma przejść każdy poziom jak najszybciej i jak najsprawniej. W związku z tym ciągle towarzyszy nam stoper, ale na szczęście zmieszczenie się w narzuconym czasie nie jest konieczne do zaliczenia planszy. Za to, oczywiście, trzeba dojść do jej końca, a to już często łatwe nie jest. Głównym powodem jest to, że każde zetknięcie z przeszkodą typu kolce, ostrze czy jakaś forma ataku przeciwnika z miejsca zabija Kuro. Na szczęście ekipa Dead Mage nie jest aż tak sadystyczna, by kazać nam ciągle zaczynać od początku, więc na każdym levelu przygotowali po kilka check pointów. Naturalnie każdy zgon i powtórka są odnotowane na liczniku czasu, więc dla jak najlepszych wyników trzeba bezbłędnie reagować na porozstawiane przeszkody, a tych jest pełna gamma. Widać jednak, że ich zestawienie zostało tak przemyślane, aby rzeczywiście dało się sprawnie przemieszczać do przodu, w odpowiednich momentach skacząc, zabijając przeciwników, odbijając się od ścian, robiąc dashe itd. Jeżeli uda nam się trafić w odpowiednią płynność, wtedy będziemy czuć dużą satysfakcję z przewidywania przeszkód czy odpowiednio szybkiego reagowania na nie. W tym miejscu warto zaznaczyć, że produkcja działa płynnie, a bohater jest bardzo sterowny, dzięki czemu w miarę często można wykaraskać się z kłopotów. Żeby jednak nie było tylko kolorowo, jest kilka miejsc, gdzie twórcy naprawdę pojechali i zaliczenie takich fragmentów jest bardzo wymagające, np. zestaw trzech korytarzy (poziomy, pionowy i znów poziomy), przez które bardzo szybko przelatują ostrza – na początek musimy odpowiednio wyczuć moment wbiegnięcia w ten zestaw, w każdym ruchu nie można się zawahać, a podczas wspinania się w górę trzeba wręcz nawalać w przycisk skoku.

W „Story Mode” do przejścia mamy około 45 plansz rozdzielonych na siedem lokacji. W zależności od tego, jak nam pójdzie, po prostu przejście zajmie od 3-5 godzin. Jednak twórcy przygotowali kilka opcji, które część osób zatrzymają na dłużej. Przede wszystkim na każdej planszy zbieramy żółte kule oraz znaczki kanji. Same w sobie nic nie dają, ale są mocno punktowane. Punkty też dostajemy za czas przejścia i liczbę zabitych. To wszystko razem wpływa na ocenę końcową, więc jeśli ktoś lubi zbierać same piątki, to czeka nie lada wyzwanie. Z kolei pasjonaci trudniejszych wyzwań poza normalem będą mogli jeszcze podejść do gry na dwóch wyższych poziomach trudność – i tu niespodzianka, levele mają inną budową. Na koniec zostaje pakiet kilkunastu wyzwań skupiających się konkretnych zdolnościach Kuro czy typach przeszkód.

Od jakiegoś już czasu nie trafiłem na platformówkę podzieloną na plansze, która by mnie tak wciągnęła i dała tyle frajdy z szybkich, zwinnych akcji. Nieczęsto też zdarza mi się grać na spaleniu (poprzednio Donkey Kong niemal dokładnie rok wcześniej). W przypadku Shadow Blade było nawet lepiej, bo upiekłem sobie zielone ciasteczka i, kurde, flow rozgrywki przez większość czasu był genialny. Przeszkody były ustawione w odpowiednich miejscach, a więc i dawały wyzwanie, i w jakimś stopniu można było domyśleć się, co trzeba będzie zrobić, zanim się zobaczy, co dalej. Nie pojawiały się żadne od czapy kolce, na które wpadało się na ślepo, a z części wpadek można było się wykaraskać. Poza tym grę zacząłem na sticku i gdy pod koniec gry chciałem sprawdzić, jak się gra na padzie, sterowność nie była już tak wysoka. Żeby nie było, to nie tak, że stick jest jedyną opcją; po prostu gra się o wiele lepiej na czymś typu d-pad; gałka obniża wysoką sterowność w tej produkcji. Stick jednak miał o wiele większą przewagę w momentach, gdy trzeba było bardzo szybko naciskać skok podczas odbijania się od ścian, a kilka takich bardzo intensywnych miejsc w grze było. Tak czy inaczej, z zielonym czy bez, ze stickiem czy padem, grę polecam wszystkim, bo za jedyne 40 zł dostajemy bardzo dobrego platformera, który zwraca się już w samym przejściu gry. A jeśli ktoś będzie chciał wyciągnąć z niego więcej, to pole do popisu ma. Przybijam pieczęć jakości!


Ocena: 8/10


Serdecznie dziękujemy Dead Mage
za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego gry


Producent: Dead Mage
Wydawca: Dead Mage
Data wydania: 30 marca 2019 r.
Dystrybucja: cyfrowa
Waga: 5,2 GB
Cena: 40 PLN

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *