The Swords of Ditto: Mormo’s Curse

Ale się zdziwiłem, gdy przeszedłem grę. Najwyraźniej przegapiłem info, że The Swords of Ditto to roguelike i można lecieć od nowa wiele razy.

Pierwszy run zrobiłem w dwa dni i zajęło mi to w sumie jakieś siedem godzin. Do tekstu podchodzę tydzień później i już ciężko mi sobie przypomnieć szczegóły. Żeby nie było, bawiłem się dobrze, ale ani trochę nie poczułem, że chciałbym spędzić z tą produkcją więcej czasu. Zasadniczo fabuła niby to uzasadnia, bo raz za razem wcielamy się w Miecz Ditta, czyli co sto lat wybieranego nowego bohatera, który musi stanąć przeciwko wiedźmie Mormo. Naszym przewodnikiem jest żuk Puku, który co jakiś czas mówi kilka zdań, adwersarka też ma trochę linii oraz co nieco można dowiedzieć się od mieszkańców tego świata. Poza tym jedną ze znajdziek są notatki z opisem wcześniejszych wydarzeń w świecie Ditto. Wszystko to jednak służy jako dodatek do rozgrywki. O wiele bardziej do popychania gry przyciąga oprawa graficzna. Została w pełni narysowana i jest przepełniona ciekawymi lokacjami oraz przeciwnikami, którzy przez cały czas cieszą oczy. I w sumie to jedyny powód, dla którego warto byłoby podejść do ponownego przejścia, ponieważ świat gry zawsze wygląda trochę inaczej w nowym runie.

Przed rozpoczęciem rozgrywki wybieramy jedną z trzech trudności. Już średnia potrafi sprawić problemy, ale nie jest aż tak wymagająca, jak najwyższa, bo tam utrata paska zdrowia jest równorzędna z rozpoczęciem gry od nowa. W normalnych warunkach zostajemy po przegranej przetransportowani do domu, gdzie odsypiamy. Następnie możemy wrócić do miejsca zgonu, żeby pozbierać pozostawione tam fanty. Bardzo przydatną opcją okazuje się system transportowy, dzięki któremu z każdego miejsca na mapie głównej można przenieść się do wcześniej odkrytego przystanku. Ma to dodatkowe znaczenie, bo Mormo wyznaczyła nam termin, kiedy mamy się z nią zmierzyć, więc nie będziemy tracić czasu na bieganie po całej krainie. A jeśli limit czasowy automatycznie Was odrzuca, to zapewniam, że przynajmniej w pierwszym runie spokojnie może obejść niemal wszystko, jeśli skorzysta się z oferowanego przez boską wielorybicę błogosławieństwa odłożenia terminu pojedynku. Gra może nie jest duża, ale jednak jest gdzie łazić i przynajmniej raz trzeba przejść po wszystkich jej głównych częściach, żeby odkryć cztery świątynie. W dwóch znajdują się legendarne zabawki, które są niezbędne do dostania się do dwóch pozostałych z kotwicami, które dodają wiedźmie siłę. Jeśli je rozwalimy przed upływem czasu i odpowiednio podlevelujemy (zalecany jest 6 lvl), wtedy walka nie będzie stanowiła problemu. I rzeczywiście, zniszczyłem obie kotwice oraz miałem maksymalny, dostępny wtedy ósmy poziom, i byłem wręcz zawiedziony tym, jak łatwo Mormo padła. Potem pojawiła się opcja ciągu dalszego i już się tak nie dziwiłem. Gdzieś na YT widziałem, że można w kolejnych przejściach można dociągnąć do nawet 30 poziomu. Plus jest taki, że po finałowej walce obecnie posiadany level zostaje jako baza. Poza tym decydujemy, jakie przedmioty zostawimy następnemu Mieczowi.

Gameplay w The Swords of Ditto nie różni się niczym od podobnych przygodowych gier akcji w 2D i rzucie izometrycznym. Naszym głównym zadaniem jest przygotowanie się do ostatniej walki, a odbywa się to przez ciągłe tłuczenie mobków na głównej mapie i w różnych, nieraz poukrywanych lochach. Jest też sporo śmiecia do zebrania (w tym jakoś trzy, cztery waluty, co jest sporą przesadą). Pośród tego całego majdanu można znaleźć przydatne dodatkowe bronie, których użycie ogranicza pasek energii. I w sumie nic dziwnego, bo zamiana w wielkiego power rangera czy strzelanie z lasera zadają dużo obrażeń wrogom, więc gra byłaby za prosta. Jest też dużo bomb czy min, ale ich używanie jest bardzo nieintuicyjne. Najpierw naciskamy X, żeby przedmiot wyciągnąć, a potem trzeba jeszcze raz go nacisnąć i przytrzymać, żeby rzucić; niestety próba wykonania tego najczęściej kończy się położeniem bomby, bo kto będzie pamiętał o przytrzymaniu… Poza tym głównie używamy miecza. Jest też trochę ulepszeń, ale w rzeczywistości raptem kilka jest przydatnych. Generalnie mam wrażenie, że twórcy mieli więcej pomysłów na przedmioty jako takie niż ich faktyczną przydatność podczas gry. Ale jedno jest pewne, ich opisy i często wygląd są zabawne.

I jestem już pusty, jeśli chodzi o część opisową gry. Tytuł zdecydowanie jest sympatyczny, szczególnie przez wspaniałą, rysowaną oprawę graficzną oraz bardzo przyjemną muzykę. Muszę też ponownie zaznaczyć, że twórcy wykazali się dużą pomysłowością w projektowaniu przeciwników, broni i wyglądu lokacji. To zdecydowanie są najmocniejsze zalety The Swords of Ditto: Mormo’s Curse. Natomiast sam gameplay jest w porządku. Walki stanowią wyzwanie, trzeba wykazać się zręcznością, warto też czasem pokombinować ze zmianą ekwipunku, choć, jak wspomniałem, mimo różnorodności jest tak sobie z przydatnością większości rzeczy. Gdyby ktoś jednak szukał zagadek, które często występują w takich grach, to tu będzie zawiedziony. Ostatecznie warto podejść to tej produkcji, szczególnie że już cena bazowa nie jest zbyt wysoka, poza tym co jakiś czas pojawia się w promocji (sam ją tak kupiłem). Na koniec warto jeszcze wspomnieć, że można grać w dwie osoby, co dla części z Was pewnie będzie dodatkową zaletą.

PS. Przy wyszukiwaniu gry w necie pojawiają się dwie opcje: najczęściej The Swords of Ditto oraz sporadycznie z podtytułem Mormo’s Curse. Zastanawiałem się, o co chodzi i w końcu gdzieś doczytałem, że jest to ta sama gra. Switch jednak dostał podtytuł, ponieważ jego port pojawił się już po większym patchu, który łatał różnie niedoróbki oraz poprawiał rozgrywkę i stąd zamieszanie z nazwą gry.


Ocena: 7/10


Producent: Onebitbeyond
Wydawca: Devolver Digital
Data wydania: 2 maja 2019
Dystrybucja: cyfrowa
Waga: 1 GB
Cena: 60 PLN

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *