The Legend od Tianding

Zwykle czekam przynajmniej dzień przed napisaniem recki. Myśli o ogranej produkcji trochę się uporządkowują, łatwiej przelać je na „papier”. The Legend od Tianding skończyłem około trzy godziny temu i postanowiłem wziąć się od razu za pisanie.

Jeśli lubicie rozwinięte fabuły w indykach, które pod względem gameplayu głównie oferują walkę lub/i platformówkę, to jest to pierwszy powód, dla którego warto zainteresować się opowieścią o złodziejaszku Liao Tiandingu. A jeśli dodatkowo jeszcze lubicie, gdy gra jest wzorowana na jakimś prawdziwym elemencie wziętym z historii, to już nie macie wyboru. Protagonista istniał naprawdę! Żył na przełomie XX wieku w Tajwanie, w tym czasie Japończycy okupowali ten kraj. Liao był tamtejszym odpowiednikiem wszystkim dobrze znanego Robin Hooda. Na pewno z tamtych czasów zostały jeszcze do gry wzięte lokacje Taipei, w czym pomogły zdjęcia archiwalne. W przedstawionej historii zobaczymy, jak Liao podejmuje się powstrzymania lokalnego okupanta, a pomoże mu w tym ruch oporu. Opowieść ta jednak nie jest jednotorowa i jedynie skupiona na złodzieju. Zobaczymy również wstawki z rozmawiającymi ze sobą japońskimi policjantami czy działającymi z cienia konspiratorami. Wszystko to zostało przekazane w formie komiksu, który został świetnie rozplanowany, więc fabułę śledzi się z tym większą przyjemnością. Myślę, że każdy, kto lubi wschodnie klimaty, szczególnie z akcją osadzoną w czasach już historycznych oraz uwielbia stare filmy kung-fu, będzie bardzo zadowolony z tego, co zaprezentowali scenarzyści. Jedyne, co mi się gryzie z całym settingiem, to angielski tekst – rozmowy są zbyt współcześnie prowadzone, a „fucki” itp. z gwiazdkami zamiast kilku liter zawsze tylko irytują. Podczas całej historii przelewa się dość sporo krwi, może pełne bluzgi wprowadziłyby grę na PEGI 18? Ostatecznie nie jest to zbyt ważne.

Właściwie od razu warto wspomnieć o oprawie audiowizualnej, która dopełnia przegotowaną opowieść. Jak już wspomniałem, fabuła została przedstawiona w formie komiksu, głównie, bo jest też trochę dialogów w trakcie rozgrywki. Panele rysunkowej części historii przypominają kreską naprawdę stare lata komiksowej świetności. Niby grafikę przygotowali Tajwańczycy, ale jednak widać, że w sporej mierze nawiązują do amerykańskiego stylu. Wszystko to jednak zgrywa się w bardzo dobry zestaw wizualny. Część z rozgrywką ma narysowane tła, a postacie wyglądają na przygotowane w celshadingu. Widać, że twórcy w przyjętym dość prostym stylu graficznym próbowali dodać różne charakterystyczne elementy, co szczególnie jest widoczne u bossów. Ich praca nie uchodzi nie zauważona, szczególnie w trakcie walki z zabójczynią (boing boing!). Muzyka również pasuje do klimatu gry, choć łączy ze sobą elementy, które brzmią jak tradycyjna muzyka Tajwańska, oraz współczesne melodie, w tym nawet hard rockowe. Brakuje jednak podkładów muzycznych przy części dialogów; mam wrażenie, że momenty bez były dobrane losowo. Pojawia się też wyrywkowy dubbing i aż szkoda, że nie  ma go więcej, bo łączy tajwański i japoński. Do efektów dźwiękowych nie mam zastrzeżeń. Wraz z fabułą AV tworzy świetny klimat Tajwanu w okolicach roku 1906!

Najszybciej rozgrywkę można by określić jako prostsze Guacamelee!. Dla jasności, mam na myśli mechaniki, nie trudność jako taką. Podstawowy atak Liao to cięcie nożem, ale z czasem uczy się też specjalnych ciosów, które wywołuje się zestawem A + kierunek. Już ten zestaw daje całkiem dobre pole do popisu w trakcie potyczek z falami przeciwników, ponieważ można robić zestawy combosów dzięki nim. Trochę jednak irytuje i psuje flow powalenie przeciwnika, ponieważ trzeba czekać, aż wstanie, żeby tłuc go dalej. Jeśli jest ich kilku, nie jest to zbyt odczuwalne, ale gdy zostaje jeden, dobicie go czasem się wlecze. Gdy odpowiednio zmiękczymy wroga, możny go spętać szarfą i wyrwać mu broń, co znacznie urozmaica sposób atakowania. Przez chwilę możemy używać pałek, toporów czy nawet pistoletów i granatów. Złodziej w swym arsenale ruchów ma także unik, który użyty z odpowiednim wyczuciem czasu aktywuje technikę cienia, dzięki której zadamy jeszcze więcej obrażeń, co jest szczególnie przydatne przy walkach z bossami. A skoro o nich mowa, już pierwszy jest wymagający, a im dalej, tym jest tylko ciężej. Przy ostatnim twórcy już tak polecieli, że musiałem zmienić trudność z wyższej na niższą. Pomogło mi to tylko w ten sposób, że otrzymywałem trochę mniej obrażeń, przeciwnik nadal miał dużo ataków obszarowych na niemal całą planszę i dwa, których nie sposób uniknąć… Już miałem zrezygnować, ale po kilku kolejnych próbach w końcu go pokonałem. Normalnie ulga, że weź!

Obok nawalanki dość istotną częścią rozgrywki jest omijanie przeszkód terenowych. Przede wszystkim robimy to różnymi skokami, dzięki którym ominiemy przepaście (niektóre zabijają na miejscu), kolce czy poruszające się zębate tarcze. Często trudniejsze zestawy pułapek są do ominięcia w ukrytych miejscach, gdzie znajdują się skrzynie ze skarbami. I tu dochodzimy do znajdziek – jest ich dużo, bo aż 145. Niestety szukanie ich jest średnio rozwiązane, bo trzeba iść do jednego gościa w mieście specjalnie po to, żeby powtórzyć już zaliczony etap. Natomiast po przejściu gry utykamy przed ostatnią walką, więc zbieracze muszą załatwić wszystko wcześniej. Podczas chodzenia po mieście możemy trafić na zadania poboczne, które na chętnych czasem wymuszą powrót do widzianych lokacji, jeśli nie mieli dość szczęścia ze znalezieniem od razu odpowiedniej rzeczy. Warto odnaleźć jak największą liczby znajdziek, bo dają przeróżne bonusy, na przykład dodatkową wytrzymałość odebranej broni, większą liczbę ataków nią czy większą ilość kasy z wrogów. Kasa jest też przydatna, ale jest jej mało… Głównie oddajemy ją żebrakom w mieście, którzy w podziękowaniu dają nam kolejne znajdźki. Możemy też kupić nowe noże, ale mnie było stać tylko na dwa. Na trzeci bez powtarzania etapów za cholerę się nie nazbiera. Możliwe, że brak lepszej broni też wpłynął na moją walkę z ostatnim bossem. Niby można by zdobyć więcej pieniędzy graniem w hazardową grę w swego rodzaju karty, ale raz, że jest nudna, dwa, tak naprawdę nie załapałem, o co w niej chodzi i jak działa. Spokojnie mogłoby jej nie być.

The Legend of Tianding przykuł moją uwagę już pierwszym trailerem. Walka wyglądała płynnie i ciekawie, elementy platformowe też były OK. Do tego twórcy zaprezentowali bardzo ciekawe podejście do oprawy AV i oddali klimat filmów walki z dawnych lat podrasowany technikami specjalnymi! Po przejściu gry spokojnie mogę stwierdzić, że wszystko, co próbował sprzedać trailer jako zalet gry, było jak najbardziej trafione i w żaden sposób się nie zawiodłem. Nawet dostałem trochę więcej niż się spodziewałem, konkretnie pod kątem wymagającej walki z bossami. Szczególnie na dłużej w pamięci utkną mi efektowne walki z nimi, które są wisienką na torcie tej produkcji. Drobne niedogodności, jak jakby tnący się lekko obraz w trakcie biegania po mieście, zbyt współczesne dialogi w wersji angielskiej czy konieczność zmiany ustawień przycisków na padzie po przeskoczeniu z handhelda na dok nie psują ogólnie bardzo pozytywnego wrażenia, jakie pozostawię po sobie przygoda tajwańskiego Robin Hooda. Warto, też za pełne 80 zł, bo to przynajmniej pięć godzin ciekawej rozgrywki i fabuły.


Polecamy!


Serdecznie dziękujemy Neon Doctrine
za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego gry


Producent: CGCG
Wydawca: Neon Doctrine
Data wydania: 1 listopada 2021 r.
Dystrybucja: cyfrowa
Waga: 1,5 GB
Cena: 80 PLN

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *