Metroid Dread

Lepszego 35-lecia fani serii nie mogli sobie zażyczyć.

Mało jest serii, które pochwalić się mogą tym, że nazwa całego gatunku pochodzi bezpośrednio od nich. Metroidvanie przez pewien czas zniknęły z radaru graczy i twórców, aby kilka temu temu powrócić z przytupem za sprawą deweloperów indie. Gry takie jak Hollow Knight, Ori and the Blind Forest czy Axiom Verge pokazały, że w gatunku wciąż drzemie ogromny potencjał.

Hiszpańskie MercurySteam znalazło się więc pod sporą presją. Z jednej strony studio musiało sprostać oczekiwaniom fanów, którzy wypatrywali zupełnie nowego rozdziału w serii praktycznie od wydania Metroid Fusion w 2002 roku. Z drugiej musiało też udowodnić, że na przepełnionym metroidvaniami współczesnym rynku wciąż znajduje się miejsce dla Samus Aran.

Nie powiem, choć pierwsza zapowiedź Dread niesamowicie mnie podekscytowała, to praktycznie do ostatniego momentu tkwiło we mnie ziarno niepewności. Stworzenie zupełnie nowej odsłony serii, w skład której wchodzi jedna z najlepszych gier w historii (Super Metroid) nie jest zadaniem prostym. Co prawda nie jest to pierwsze zetknięcie MercurySteam z Metroidem – w 2017 roku wydali całkiem niezłe Samus Returns, ale wciąż obawiałem się, że Metroid 5 może nie dorównać swoim poprzednikom.

Na szczęście obawy te zniknęły kilka godzin po pierwszym odpaleniu gry. Dread jest godny swojego dziedzictwa.

Jakiś czas po destrukcji stacji kosmicznej orbitującej nad gruzami planety SR388 w Metroid Fusion, Federacja otrzymuje tajemniczy film niewiadomego pochodzenia, na którym złapano obecność rzekomo unicestwionego Pasożyta X. Aby pozbyć się zagrożenia, na planetę ZDR, z której odebrano nagranie, wysłano zespół praktycznie niezniszczalnych robotów o nazwie E.M.M.I. Choć przez użycie tego typu narzędzi uznano, że misja niemal na pewno zakończy się powodzeniem, kontakt z E.M.M.I. zostaje urwany. Aby wyjaśnić zdarzenie, Federacja decyduje się wysłać na powierzchnię ZDR jedyną osobę w całej galaktyce odporną na działanie pasożyta – Samus Aran.

Ta krótka ekspozycja wita nas po pierwszym odpaleniu Dread. Nie oszukujmy się – Metroidy nigdy nie wyróżniały się wyjątkowo ambitną fabułą. Nadrabiały to jednak atmosferą, a spora część narracji spadała na barki samego środowiska, które subtelnie serwowało graczowi kolejne dawki ekspozycji. Tym bardziej zaskoczyło mnie, że fabuła Dread okazała się być… naprawdę ciekawa.

Nie zrozumcie mnie źle – wciąż nie ma tutaj miejsca na olbrzymią liczbę dialogów lub ściany tekstu. Gra jednak bardzo sprawnie dawkuje nam nowe informacje i stopniowo odkrywa kolejne karty. Kim jest tajemniczy uzbrojony Chozo, którego Samus spotyka na samym początku gry? Czym spowodowane są nagłe przypływy energii u bohaterki? Kto i dlaczego wysłał Federacji nagrania? No i czemu do cholery Kraidowi udało się uniknąć śmierci DWA razy?

Dread jest też zresztą zwieńczeniem historii zapoczątkowanej w 1986 roku. Gra domyka wiele wątków rozpoczętych w poprzednich częściach jednocześnie znacząco rozszerzając lore serii. Jako wieloletni fan Metroida mogę szczerze powiedzieć, że zakończenie przygody okazało się być zdecydowanie satysfakcjonujące. Jednocześnie to wciąż Metroid – seria, która znana jest ze swojej przystępności. Jeśli w Metroida nie graliście, to wciąż nic nie stoi na przeszkodzie, aby rozpocząć swoją przygodę z cyklem przy okazji Dread. Krótki pokaz slajdów streści wam nawet wydarzenia mające miejsce w poprzednich grach.

Po krótkim wstępie Samus nie opuszcza swojego statku w akompaniamencie heroicznej muzyki, lecz budzi się głębokich czeluściach planety ZDR. Ta z pozoru niewielka zmienia definiuje jednak charakter Dread. Metroidy zawsze stały w rozkroku na granicy między grą akcji a horrorem – w końcu jedną ważniejszych inspiracji dla oryginalnej gry na NES-a był 8. Pasażer Nostromo.

Już Fusion próbowało przenieść środek ciężkości nieco mocniej na stronę horrorową, a Dread kontynuuje ten trend. Grze świetnie udaje się utrzymać poczucie odosobnienia i niepewności. Duża w tym też zasługa całkiem wymagającego poziomu trudności. W początkowych fragmentach gry zawsze trzeba mieć się na baczności, gdyż niedocenienie nawet zwykłych przeciwników może okazać się zgubne.

Nasze umiejętności naprawdę zostają wystawione na próbę podczas świetnie zaprojektowanych i widowiskowych walk z bossami. Nie pamiętam kiedy ostatnio po ubiciu bossa natychmiast nie mogłem się doczekać kolejnego pojedynku. Tak, jest ciężko i zanim stwór wyzionie ostatni dech (a razem z nim nową zabawkę dla Samus) ekran śmierci zobaczycie przynajmniej kilka razy. Jednocześnie akcja zawsze jest czytelna, a na każdego bossa trzeba po prostu znaleźć sposób. Zwykle strategii jest kilka, a rozgryzienie przeciwnika i odparowanie jego wynagradzane widowiskową animacją przypominającą, że Samus Aran jest jedną z najbardziej zaje*istych postaci w historii gier wideo.

Oczywiście walka nie działałaby tak dobrze, gdyby nie sterowanie. Dread kontynuuje z kilkoma pomysłami dodanymi do serii przez MercurySteam przy okazji Samus Returns. Mamy więc celowanie w 360 stopniach, wspominany system parowania nadlatujących ataków, a także skaner pokazujący ukryte zniszczalne bloki na mapie (chociaż otrzymujemy go dopiero w drugiej połowie przygody). Nowym elementem jest ślizg, który pozwala Samus na unikanie pocisków bądź przeciśnięcie się przez małe szczeliny bez korzystania z ikonicznego Morph Ball (które zresztą tutaj też otrzymujemy wyjątkowo późno).

Najważniejsze jednak, że MercurySteam idealnie udało się wyczuć sterowanie Samus, dzięki czemu jest to po prostu najlepiej kontrolująca się gra w historii serii. Skakanie, poruszanie się, celowanie – wszystko wydaje się być idealnie wywarzone. Duża w tym też oczywiście zasługa frameratu – Dread działa na Switcha w praktycznie zablokowanych 60FPS.

Rzecz jasna nie można napisać recenzji Metroida bez skupienia się na samej eksploracji. Tutaj również gra mnie pozytywnie zaskoczyła. Fusion i Zero Mission to wciąż świetne gry, ale może nieco zbyt mocno trzymające gracza za rękę. Dread bardzo rzadko bezpośrednio mówi nam, gdzie dokładnie powinniśmy się udać. Jednocześnie projekt planety ZDR jest przemyślany i ani razu nie poczułem się zbytnio przytłoczony przez labirynt korytarzy. Przyjemności dodaje oczywiście sama estetyka ZDR. Gra nie byłaby Metroidem przez szeregu zapadających w pamięć środowisk i na szczęście Dread w tym aspekcie nie zawodzi. Zwiedzić możemy między innymi biologiczną dżunglę, zalane ruiny stacji badawczej, czy w końcu opuszczone świątynie upadłej cywilizacji Chozo.

W każdej części mapy musimy też przebrnąć przez specjalnie oddzielone sektory patrolowane przez mocno promowane w materiałach przedpremierowych roboty E.M.M.I. To bezwzględne maszyny do zabijania, które z determinacją tropią swój cel po usłyszeniu najcichszych kroków. Gra już na wstępie daje nam jasno do zrozumienia, że walka z nimi to niezbyt dobry pomysł. Standardowe uzbrojenie Samus nie jest nawet w stanie zarysować pancerzy E.M.M.I., a znalezienie się w ich zasięgu oznacza natychmiastowy zgon.

Spotkania z E.M.M.I. są dokładnie tak niepokojące jak oczekiwałem. Roboty są w stanie usłyszeć nawet najmniejszy dźwięk, a gdy ich skaner zmienia kolor na czerwony, naszą jedyną opcją jest ucieczka. Metalowi predatorzy są też przykładem kolejnego świetnie zrealizowanego elementu Dread – designu dźwięku. Nawet Nintendo w materiałach promocyjnych zachęca do grania ze słuchawkami na uszach lub z dobrym systemem audio. Oddalone dźwięki klikania robotów wchodzą pod skórę, otoczenie zawsze wydaje się być żywe. Dread to zresztą jedna z naprawdę niewielu gier na Switcha wspierających dźwięk przestrzenny. Jeśli posiadacie więc odpowiednie słuchawki lub kino domowe, doznania powinny być jeszcze lepsze.

Jeśli jednak miałbym wskazać moje największe zastrzeżenie w stosunku do Dread, to byłoby ona związane z muzyką. Kenji Yamamoto – kompozytor odpowiedzialny za legendarne ścieżki dźwiękowe do większości poprzednich części serii, pełnił przy Dread jedynie rolę nadzorującą. Sama muzyka została napisana natomiast przez dwóch mniej doświadczonych twórców – Soshiego Abe oraz Sayako Doi. Ambient towarzyszący towarzyszący uszom podczas zwykłej eksploracji wypada naprawdę solidnie. Utworom przygotowanym pod walki z bossami brakuje jednak nieco “kopa”. Seria Metroid przez lata dała nam dziesiątki zapadających w pamięć utworów i Dread niestety pod akurat tym względem wypada nieco blado.

Może i przemawia przeze mnie w tym momencie fanboy. Może i po prostu stęskniłem się za Samus. Ale piszę to całkowicie szczerze – Metroid Dread jest dosłownie wszystkim czego oczekiwałem od powrotu HD jednego z moich ulubionych cyklów gier. Po Samus Returns studio MercurySteam zasłużyło na moją ciekawość, teraz zasłużyli na moją uwagę. To najlepsza i najbardziej dopracowana gra hiszpańskiego dewelopera i naprawdę nie mogę się doczekać, aby zobaczyć jak dalej będzie układała się ich współpraca z Nintendo.

Około 10 godzin*, które spędziłem przy grze, były wypełnione napięciem, zachwytem i radością. Może i Metroid nie jest najpopularniejszą marką Nintendo. Premiera każdej pełnoprawnej części cyklu jest jednak dla mnie małym świętem. Oczywiście wciąż mam nadzieję, że na następną tego typu celebrację nie będę musiał czekać zbyt długo. Dread na ten moment zaspokoił jednak mój metroidvaniowy głód. Drogie Retro Studios, teraz wasza kolej.

*Według wbudowanego licznika przejście Dread zajęło mi niecałe 7 godzin, ale trzeba pamiętać, że gra nie dolicza do czasu końcowego m.in. cutscenek, a licznik zeruje się po powrocie do punktu kontrolnego (samo ubicie ostatniego bossa zajęło mi około godzinę). Warto mieć to na uwadze przy czytaniu o wynikach innych graczy.


Zakup obowiązkowy!


Producent: MercurySteam, Nintendo
Wydawca: Nintendo
Data wydania: 8 października 2021 r.
Dystrybucja: cyfrowa i fizyczna
Waga: 4.1 GB
Cena: 249,80 PLN


Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *