Return to Monkey Island

Powrót króla.

Dzieje gier spod szyldu Monkey Island są zakręcone co najmniej tak samo, jak rodzinne konotacje bohaterów “Mody na sukces”. Liczący do tej pory pięć odsłon wzorzec gatunku point’n’click przez prawie dwie dekady przechodził z rąk do rąk, a każda zmiana szefa zespołu developerskiego odcisnęła na serii swoje piętno. Finalnie duża część jej fanów straciła do kolejnych roszad cierpliwość, ale gdy kultową markę powierzono specom od zombie z Telltale Games dla wielu z nich okazało się to zabiegiem nie do przełknięcia. W efekcie główny bohater wszystkich części – Guybrush Threepwood – zniknął z gamedevu na długie lata, a jedynym ratunkiem dla legendarnego cyklu miał się okazać twardy reset. Ten nie tylko w końcu nastąpił po długich trzynastu latach, ale też okazał się zbawienny dla spuścizny twórcy serii, Rona Gilberta, który ponownie stał się współtwórcą przygód nieporadnego pirata.

Starożytna maksyma mówi: Jeśli chcesz zrobić coś dobrze, zrób to sam. Gilbert do pracy przy swoim wirtualnym dziecku powrócił po ponad 30-letniej przerwie, kiedy to po Monkey Island 2: LeChuck’s Revenge odszedł wraz ze współpracownikami z LucasArts. Prawdopodobnie dlatego ducha pierwszych odsłon czuć od intra aż do outra recenzowanej pozycji. Fabularnie Return to Monkey Island nawiązuje do jedynki i dwójki, kompletnie ignorując pozostałe części. Wiodący monotonne życie główny protagonista nie tylko z dnia na dzień jest coraz bardziej sfrustrowany porażkami przy próbie odkrycia sekretu Małpiej Wyspy, ale popada też w coraz większy marazm z powodu zmian jakie zachodzą na jego rodzimej ziemi. Na Melée Island pierwsze skrzypce coraz częściej zaczyna grać nowa generacja piratów, za nic mająca tradycję oraz dawne zwyczaje panujące na morzach i oceanach. Lekiem na kryzys wieku średniego bohatera okazać ma się trzecia próba podbicia Monkey Island, a tym samym zdobycie wiecznej chwały jedynego odkrywcy jej tajemnicy. Koncept, jak widać, okazał się mało zaskakujący i wątpię, aby któregokolwiek z miłośników dziejów komicznego Guybrusha zaskoczył. Większość z pewnością spodziewała się zarówno zakręconych zagadek, jak i ton humoru wylewających się z prawie każdego dialogu oraz interakcji. Niewielu (w tym również piszący te słowa!) jednak liczyło, że Ron Gilbert doprawi szóstą odsłonę serii szczyptą zabiegów, które w mojej opinii pozwoliły stworzyć przygodówkę niemalże idealną!

Teoretycznie wszystko jest po staremu. Nasz niedołężny korsarz znów musi zwerbować załogę, postarać się o okręt i wyruszyć na podbój kolejnych archipelagów, zanim zacumuje swój statek na brzegu tytułowej wyspy. Rozgrywka to nadal dialogi oraz zbieranie i właściwe używanie przedmiotów. Po drodze jednak przyjdzie nam poznać zupełnie nowy, nieznany wcześniej i  mocno ewoluujący świat. Owszem, fabuła dalej najeżona jest nawiązaniami do znanych powszechnie miejsc, wydarzeń czy też szeroko pojętych elementów popkultury. To, czego jednak nie spotkaliśmy w żadnej z poprzednich części, to mniej lub bardziej metaforyczna satyra (choć czasem też i komediodramat…) na minione trzy dekady. Oczywiście nie będę psuł Wam zabawy podając szczegóły, ale zapewniam, że twórcy nie ograniczali się w praktycznie żadnej z dziedzin życia, co niech poświadczy dryfujący w jednej części mapy okręt z piratami skierowanymi na kwarantannę z powodu tajemniczego wirusa.

Jak już wspomniałem, gra jest też przepełniona nawiązaniami do poprzednich iteracji przygód Guybrusha. Niestety, może to debiutantom nieco utrudniać pełną immersję z  tytułem. I choć twórcy w specjalnie przygotowanym menu pozwalają zapoznać się w bardzo przyjemny i zabawny sposób z dziejami komicznego pirata, tak nawet porządne przyswojenie zawartej w nim wiedzy może okazać się niewystarczające. Zadania nie ułatwia dodatkowo brak polskiej lokalizacji, która pod koniec roku 2022 powinna być już raczej standardem, a już tym bardziej w grze wycenionej na trzycyfrową sumę. Cóż, pozostaje pocieszać się faktem, że współczesny poziom nauczania mowy Szekspira stoi na dużo wyższym poziomie niż za mojej młodości, o co, notabene, naprawdę nietrudno.

Być może magnesem dla młodszych okaże się całkowity rozbrat z pixelartem, na powrót którego mocno liczyli starsi miłośnicy opus magnum Rona Gilberta. Ja również nie jestem fanem stylu zastosowanego w oprawie video, ale ciężko mu zarzucić niespójność, niedopracowanie czy też brzydotę. W samych superlatywach można za to się wypowiadać o sferze dźwiękowej, która jest doskonała w kwestii voice actingu, a w przypadku soundtracku wręcz genialna. Trudno się temu jednak dziwić – poza wspomnianym już wielokrotnie Gilbertem, do prac przy Return to Monkey Island zaprzęgnięto kompozytorskie trio Peter McConnell, Michael Land oraz Clint Bajakian, a więc autorów muzyki do pierwszych części.

A co z weteranami serii? Śmiem twierdzić, że oni już najnowszą Małpią Wyspę… ukończyli. Nie wierzę, że wśród starej gwardii ktokolwiek oparł się nostalgicznemu powrotowi na stare śmieci oraz możliwości zajrzenia do starych przyjaciół. Przy okazji niejednokrotnie dokonywali oni retrospekcji własnego życia, poddawali refleksji podjęte w przeszłości decyzję, a może nawet pozwolili sobie na posnucie marzeń? Grunt to uderzyć w nostalgiczną strunę grającą w każdym z nas i ostatecznie uśmiechnąć się nad przemijaniem, a w ostateczności ponarzekać jak to drzewiej bywało. Będziecie zdziwieni jak bardzo może to być oczyszczające dla naszej sfery mentalnej. Ale to już chyba temat wykraczający poza recenzję gry wideo…

W ostatnim akapicie podsumujmy więc Return to Monkey Island – pozycję, która może i nie wyważa otwartych drzwi, ale posiada w sobie wystarczający zapas nowinek, aby wciągnąć bez reszty na ok. dziesięć godzin. Nie jestem jakimś wybitnym znawcą muzyki, ale szóstą część serii najchętniej porównałbym do odświeżonego przeboju radiowego – niby znamy jego refren i poszczególne zwrotki na wyrywki, a i tak zachwycamy się tymi drobnostkami, które nadają nowej wersji świeżego sznytu. Nawet jeśli zdjąć całkowicie efekt nostalgii, Return to Monkey Island to nadal bardzo dobry point’n’click, który jest wręcz idealny na rozpoczęcie przygody z gatunkiem. Musicie wytrwać tylko pierwsze 1,5 godziny rozgrywki, które okazują się nieco zbyt przegadane i ślamazarne. Mimo że to statyczna przygodówka, później akcja nabiera takiego rozpędu, że nie powstydziłaby się go nawet Lara Croft. Dla mnie Return to Monkey Island to zdecydowanie najlepsza pozycja, którą ogrywałem w tym roku!


Zakup obowiązkowy!


Serdecznie dziękujemy Devolver Digital
za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego gry


Producent: Terrible Toybox
Wydawca: Devolver Digital
Data wydania: 19 września 2022 r.
Dystrybucja: cyfrowa
Waga: 5,4 GB
Cena: 100 PLN

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *