Life is Strange: True Colors

Warsztaty z empatii, terapia grupowa i skorumpowane, złowieszcze korporacje, a to wszystko w jednej grze.

Pałam wielką miłością do Life is Strange, ominęła mnie jednak druga część, ale jakoś nie przeszkodziło mi to w podekscytowaniu się zapowiedzią trzeciej. Zażenowało mnie jednak  opóźnienie wersji na Switcha oraz zamówiony pre-order, który dotarł do mnie dopiero wiele miesięcy po nabyciu)trzeciej części. Ale gdy już zaczęłam, gra od pierwszych chwil zdobyła moją uwagę. Kolejnym ciekawym aspektem było to, że za True Colors odpowiadało nie studio Dontnod Enterntainment, lecz Deck Nine, które stworzyło naprawdę wyśmienity prequel Before the Storm, który opowiadał intrygującą historię bez zamieszczania w niej jakiejś nadnaturalnej mocy.

Podstawowym temat True Colors jest empatia, dookoła której została zbudowana historia Alex Chen, która przyjeżdża odwiedzić niewidzianego od wielu lat brata. Ma dość szczególne umiejętności w tym zakresie – jest w stanie dosłownie widzieć aury uczuciowe ludzi, a nawet mieć wgląd w ich myśli czy przejmować emocje, które odczuwają. Kiedyś nienawidziła tego aspektu siebie i nie potrafiła go kontrolować, jednak wizyta w Haven Springs oraz śmierć brata podczas tajemniczego wypadku w kopalni rozpoczyna ciąg wydarzeń, w wyniku którego otwiera się na siebie i innych ludzi… a także ma możliwość odkrycia korporacyjnych sekretów.

Ten przeklęty LARP…

W rozwikłaniu tajemnicy pomogą jej dwójka nowych przyjaciół – pracująca w sklepie z płytami Steph oraz przyjaciel brata Alex, Ryan. Przyznam, że to dwie bardzo dobrze zbudowane i pogłębione postacie (chociaż, tak jak całej obsadzie tej części, brakuje im trochę czasu ekranowego). Obydwoje dostali swój wątek romantyczny i przyznam, że nie spodziewałam się, że męska opcja romantyczna mnie bardziej przekona, a tu jednak, haha. Romanse są dość słodkie i wpisują się w ogół wątków coming-of-an-age, ale nie splatają się zbytnio z głównym wątkiem. Alex z kolei przejdzie w trakcie fabuły całą drogę odkrywania samej siebie. Jako ktoś zupełnie zewnętrzny dla doświadczającej tragedii lokalnej społeczności, w konfrontacji będzie musiała zadać sobie pytanie o to, kim jest, jak radzić sobie ze swoimi emocjami, czym jest dla niej dom i gdzie iść dalej. To bardzo interesujący wątek, lecz sama główna bohaterka nie potrafiła przykuć mojej uwagi. W porównaniu z innymi postaciami wydaje się dość bezbarwna, a dialogi napisane dla niej nieraz irytują.  Z kolei wątek „śledztwa” w sprawie tajemniczej śmierci brata należy do najmocniejszych i najbardziej udanych w całej grze. Oprócz tego, że wiarygodnie splata się z historiami mieszkańców, skutecznie wpisując się w motyw „tajemnicy na prowincji”, jest też bardzo dobrze przeprowadzony pod względem rozplanowania akcji i ujawniania kolejnych informacji. Scena ostatecznej konfrontacji, w której jak na dłoni widać skutki decyzji podjętych w ciągu całej rozgrywki, robi wrażenie.

Jak na domorosłą terapeutkę, Alex ma nadmierną skłonność do odpowiadania “I’m okay”, zwłaszcza gdy zdecydowanie nie jest okay

Chociaż Alex dysponuje swoją supermocą, Life is Strange: True Colors to przede wszystkim bardzo przyziemna opowieść o małym miasteczku, małych konfliktach i nie tak malej intrydze. Twórcy kładą nacisk przede wszystkim na relacje i ukazanie procesu zbiorowego przepracowywania żałoby – w końcu Gabriel zostawił po sobie nie tylko świeżo spotkaną na nowo siostrę, ale i przybranego ojca, narzeczoną, adoptowanego dzieciaka, przyjaciół. Każda z tych osób szuka sobie na nowo miejsca i z każdą z nich Alex będzie miała okazję spędzić trochę czasu, rozmawiając na temat zdarzenia i ich podejścia. Mam jednak wrażenie, że przez krótki metraż gry (całość zajęła może z 7 godzin) większości nie da się poznać za dobrze i po intensywnym, lecz niezbyt rozbudowanym fragmencie gry poświęconym konkretnej osobie dano postać idzie w odstawkę. Jest to jakiś sposób na ukazanie pełnego spektrum charakterów z Haven Springs, ale rozbudza też apetyt, którego ostatecznie nie zaspokaja.

True Colors nie było wydawane w systemie odcinkowym, dlatego Dock Nine miał przywilej rezygnacji z cliffhangerów przyciągających ludzi do zakupów kolejnych części. Zdawałoby się, że ten fakt pozwoliłby na rozplanowanie historii tak, aby jej dramaturgia miała większy sens w kontekście całości gry. Niestety, tak zdecydowanie nie jest, i o ile pierwszy epizod jest naprawdę fenomenalny, dobrze wprowadza w setting i stawia podwaliny dla fabuły, a punkt kulminacyjny i wydarzenia niedługo po nim potrafią wstrząsnąć, to historia szybko wytraca pęd. Za moment, w którym przelała się czara goryczy, uważam epizod trzeci, gdzie większość czasu została poświęcona… grze w miasteczkowego LARPa. Był to ciekawym zabieg stylistyczny i metagrowy, a przy tym też niósł trochę informacji fabularnych, ale przede wszystkim był niemiłosiernie uciążliwy i przeciągnięty. Później było znowu bardzo w porządku, ale rany się nie zagoiły – chociaż i tak doceniam wolniejsze, bardziej intymne podejście do opowiadanej historii. Przez bardziej przyziemny wymiar historii w Life is Strange: True Colors stawki niejednokrotnie wydawały się niestety mniejsze niż w poprzedniczkach i tylko bardzo niektóre wybory sprawiały wrażenie dużej istotności (na przykład momenty, w których trzeba było zastanowić się, czy polepszyć kogoś samopoczucie… zabierając mu te emocje, które sprawiły ból). Nie pomagał fakt, że kwestie dialogowe Alex Chen wielokrotnie wydawały mi się dość nieadekwatne do podsumowania, które pojawiało się w drzewku konwersacji – tym samym często wybierałam coś, czego wcale wybrać zasadniczo nie chciałam.

Jeśli chodzi o gameplayowy aspekt True Colors, tak jak w innych częściach Life is Strange główna bohaterka dysponuje pewną mocą, którą trzeba wykorzystać do rozwiązywania niewielkich łamigłówek. Empatia Alex  pozwala na podsłuchiwanie ludzkich myśli (nawet nieznajomych z miasteczka), lecz jej prawdziwa siła ujawnia się wtedy, gdy czyjeś emocje są naprawdę, naprawdę silne. Wtedy można wręcz spojrzeć na świat z perspektywy innej osoby. Zobaczyć przedmioty, które wywołują szczególnie mocne pobudzenie, usłyszeć myśli i wspomnienia z nimi związane, a następnie podjąć interakcję, która pozwoli odpowiednio rozwiązać sytuację, co oznacza na ogół bawienie się w domorosłego terapeutę. Taka mechanika bardzo dobrze oddaje kameralność historii oraz sprzyja wątkowi samoodkrywania się bohaterki (np. moment, w którym po raz pierwszy poczuła radość jest bardzo wzruszający). Dopełnia ją pamiętniczek, który gracze zawsze mogą przejrzeć i który opowiada o dziejących się wydarzeniach poprzez pryzmat postaci i emocji.

True Colors zebrało srogie baty za stronę techniczną na Switchu, ale szczerze mówiąc, w moim odczuciu gra działała sprawnie i wyglądała pięknie dzięki żywym kolorom, dobrze zaprojektowanemu środowisku miasteczka oraz szczegółowej mimice i projektom. Jeszcze lepszy jest wspaniały soundtrack od najlepszych wykonawców indie rockowych, czy to przygrywający z głównego menu „Haven” od Novo Amor czy dedykowany album „Life is Strange” od Angusa i Julii Stone, do tego zestaw dobrze wyselekcjonowanych utworów na licencji (Phoebe Bridgers!).

Pomimo pomniejszych wad, Life is Strange: True Colors serwuje piękną historię z interesującymi postaciami, sprawnie łącząca kameralne podejście do opowieści z elementami thrillera śledczego. Moc Empatii bardziej wpływa na rozwinięcie kreacji mieszkańców Haven Springs, niż oferuje jakieś interesujące rozwiązania gameplayowe, lecz jej rola w narracji jest nie do przecenienia. Mnogość wątków związanych z dojrzewaniem i żałobą potrafi naprawdę poruszyć i zmusić do zastanowienia i myślę, że zarówno fani serii, jak i osoby dotychczas pozbawione z nią kontaktu będą zadowolone z rozgrywki – szkoda tylko, że tak krótko.


Polecamy


Producent: DeckNine
Wydawca: Square Enix Europa
Data wydania: 7. grudnia 2021 r.
Dystrybucja: cyfrowa i fizyczna
Waga: 20,3 GB
Cena: 249 PLN

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *