Project Zero: Mask of the Lunar Eclipse

Doskonały dowód na to, że leczenie nieprzewidywanych powikłań po nieudanym rytuale innym, mroczniejszym rytuałem to beznadziejny pomysł.

Mask of The Lunar Eclipse 15 lat temu był pierwszym przedstawicielem Project Zero na konsoli Nintendo, gdzie trafił po wielu produkcyjnych zawirowaniach wynikających z nieporozumień trzech studiów pracujących nad tą pozycją. Teraz trafia na Switcha jako drugi z kolei remaster klasycznej serii po dość udanym, oryginalnie późniejszym Maiden of the Black Water. Formuła rozgrywki jest dość podobna: ponownie trafiamy w jakieś zapomniane przez bogów (ale nie przez złe duchy) miejsce i posiadaną kamerą możemy zwalczyć złowieszcze widma. Tym razem tragedia rozegra się na opuszczonej wyspie Rogetsu…

W tym miejscu, na 10 lat przed akcją gry, wydarzyła się tragedia w trakcie odbywającego się co dekadę rytualnego tańca Kagura. Coś poszło nie tak, część osób uczestnicząca w ceremonii zmarła, a cała wyspa niedługo potem całkiem opustoszała. Trzem dziewczynom, które tego dnia brały udział w rytuale, udało się przeżyć, lecz straciły wszystkie wspomnienia. Po latach postanawiają wrócić i dowiedzieć się, co się stało. Dwie z nich – Misaka Aso, powiązana rodzinnie z samym doktorem Kunihiko Aso, badaczem okultyzmu; oraz Ruka Minazuki – będą towarzyszyć graczom na dłużej. Trzecim grywalnym bohaterem jest Choshiro Kiroshima, prywatny detektyw zatrudniony do pomocy w rozwikłaniu sprawy.

Bohaterów jest trójka i każdym z nich gra się trochę inaczej. Na drodze Misaki pojawia się dość mało przedmiotów pozwalających na rozwijanie aparatu, co wzmacnia wrażenie bezsilności i wymusza większą ostrożność. Z kolei Choshiro nie posługuje się Camerą Obscurą, tylko latarką, która działa na odmiennych zasadach. W jej przypadku atakowanie wyczerpuje “baterię”, więc trzeba czasami opuścić gardę i dużo się poruszać, ale jednocześnie faworyzowane są “ciosy” z bliska oraz atakowanie seriami. Taki system jest zdecydowanie dynamiczniejszy niż klasyczna walka znana z Project Zero. Ruka, która zresztą dostaje najwięcej “czasu ekranowego”, by skutecznie zaatakować widmo, musi przede wszystkim trochę poczekać, ciągle mierząc w twarz ducha, aż aparat się naładuje. Najlepiej pstryknąć fotkę tuż przed atakiem przeciwnika, czyli zrobić tzw Fatal Frame’a – zadające wyjątkowo dużo obrażeń zdjęcie, które pozwala też na zrobienie kilku innych bez czekania na załadowanie.

System walki jest unikatowy, ciekawy i nierzadko satysfakcjonujący, lecz pogarsza go dość niewygodne sterowanie (zwłaszcza uniki), przez które jest niewystarczająco płynny. Podczas walk z “szeregowymi” duchami, którym nie śpieszy się atakować, jest po prostu monotonnie (co potrafi skutecznie zniszczyć napięcie), a podczas wymagających potyczek utrudnia to szybkie i adekwatne reagowanie. Ogólnie Mask of The Lunar Eclipse mogłoby się pokusić o parę delikatnych, odmładzających zmian. Przydałoby się chociażby wprowadzenie faktycznego biegu, bo w chwili obecnej można albo się poruszać w prędkości ślimaka, albo dostać skurczu lewego palca wskazującego od trzymania triggera odpowiedzialnego za tak naprawdę trucht. Można by też poprawić system zdobywania przedmiotów. O bliskości obiektów informuje niebieski wskaźnik, lecz żeby je zebrać, należy na nie najpierw poświecić latarką. Problemem jest to, że często potrzeba dobrych kilkudziesięciu sekund “lizania ściany”, żeby gra to wykryła, co jest frustrujące.

Wszystkie te wynikające z przestarzałości wady nie zmieniają jednak faktu, że Project Zero to przede wszystkim fenomenalne, bardzo klimatyczne doświadczenie horrorowe. Intryga osnuta wokół rytuału Kagura wciąga, choć trochę czasu zajmuje jej rozkręcenie się. Im więcej jednak zostaje odkryte, tym tworzy większe wrażenie zaplątania się w mroczny labirynt. Każda kolejna tajemnicza notatka czy rysunek wzmacnia ogólną atmosferę niepokoju i dyskomfortu, dodatkowo podkreśloną przez częste wykorzystanie konwencji found footage. Oprócz źródeł pisanych znajdujemy też taśmy z nagraniami, co urozmaica narrację

Historia rozgrywa się przede wszystkim w rozległym szpitalu, gdzie leczyły się osoby chore na tzw. syndrom księżycowy po nieudanym rytuale. Ta dolegliwość powodowała zaniki pamięci i osobowości i dotykała przede wszystkim dzieci, z którymi coś było zdecydowanie nie tak, więc przemieszczanie się po ich pokojach, oddających osobowość każdego z nich, robi wrażenie. Każdy niepokojący alarm z dyżurki dla pielęgniarek, tajemnicze telefony czy uruchamiające się samodzielnie radia wywołują dreszcze. Zresztą cały sound design jest wyśmienity – w otoczeniu jest tak wiele niepokojących dźwięków, że można by spokojnie z nich skomponować płytę z dark ambientem, a potem po odsłuchaniu jej przez następne dni mieć wrażenie, że słyszy się szepty dookoła. Poza szpitalem inne scenerie to tradycyjne świątynie i podziemne korytarze: lokacje idealne na mroczną intrygę w klimatach folk-horrorowych.

Gra prezentuje się bardzo ładnie i płynnie, chociaż zapewne można by odrobinkę podbić rozdzielczość tekstur otoczenia lub skrócić czas ładowania ekranu game over po zgonie czy przechodzenia do innych pomieszczeń. Poza tym jednak nie mam na co narzekać – postaci wyglądają ślicznie (chociaż są ubrane nieodpowiednio do sytuacji, hah), problemów technicznych brak, kolory (zwłaszcza wszechobecna księżycowa poświata) tworzą specyficzną, niepokojącą i nostalgiczną zarazem atmosferę. 

Wizyta na wyspie Rogetsu to przerażające doświadczenie z mroczną i wciągającą intrygą, którego oldschoolowość jednak daje się we znaki. Pomimo niedogodności związanych ze sterowaniem czy monotonną walką, Mask of the Lunar Eclipse dostarcza mnóstwa napięcia i fascynuje. 


Polecamy!


Serdecznie dziękujemy KOEI TECMO EUROPE
za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego gry


Producent: Tecmo, Nintendo SPD, Grasshopper Manufacture
Wydawca: KOEI TECMO EUROPE
Data wydania: 9. marca 2023 r.
Dystrybucja: cyfrowa i fizyczna 
Waga: 6,8 GB

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *