Hob: The Defenitive Edition

Czyszczenie Switcha – część czwarta.

Tym razem zdecydowałem się na Hob: The Defenitive Edition. Kojarzę, że zainteresował mnie przy premierze trailerem. Pewnie nie miałem czasu na kod, więc trafił na e-Shopową wishlistę. Już nawet nie pamiętam, ile za niego zapłaciłem w którejś z promocji, ale mogę już teraz powiedzieć, że to pozycja warta uwagi, mimo że jej nie ukończyłem.

Oto Hob. Dlaczego jego wątłe ciało nie przechyla się od ciężaru metalowej łapy, nie wie nikt.

Na początek nie dostajemy żadnego zarysu fabuły. Po 1/4 gry nawet nie potrafię stwierdzić, czy jest tu coś więcej niż odkrywanie nieznanego. Przypuszczam, że nie, skoro grę zaczynamy od obudzenia się bez świadomości, gdzie jesteśmy. Zostaje nam więc iść za robotem, w międzyczasie stracić rękę, uzyskać nową i nadal wykonywać polecenia tego samego robota, choć już bardziej ogólne. W trakcie poszukiwań emblematów do otwarcia kolejnych części terenu nie trafiamy na żadne podpowiedzi, dlaczego to właściwie robimy (pewnie okaże się na sam koniec albo i nie). Pełni pytań kontynuujemy eksplorację i zaczynamy odkrywać, że to ona i uruchomianie kolejnych maszynerii jest kwintesencją tego tytułu. W pewnym momencie już nie pytamy, dlaczego, ale zastanawiamy się, co zobaczymy następne. Swoje zamierzenia twórcy dodatkowo podkreślili zdjęciami w albumie, które pokazują Hoba w kolejnych sceneriach. Przed rozpoczęciem rozgrywki dostajemy wybór, czy chcemy włączyć oryginalną wersję gry, czy definitywną. Jedyne wyszczególnione różnice między nimi to dodatkowa pomoc i wskazówki dotyczące drogi. Do pomocy jeszcze wrócę, natomiast te podpowiedzi, gdzie iść, jakoś nieszczególnie się sprawdzają. Właściwie jedyna, jaką zauważyłem, to błysk na kawałkach muru, które można rozwalić. Nie jestem w stanie stwierdzić, żebym widział konkretniejsze podpowiedzi, gdzie iść w związku z kolejnymi zadaniami.

Miło ze strony twórców, że można przyspieszyć wspinanie się, bieg też się przydaje w tych rozległej krainie.

Muszę przyznać, że teren do przeczesania jest dość spory. W jaki kawałek rejonu nie trafimy, czekają na nas z dwie ścieżki. Często prowadzą donikąd, ale jeśli trafimy na dobrą poboczną, czekają na nas potrzebne do rozwoju postaci znajdźki, co wynagradza łażenie po krzakach. Ścieżki właściwie zwykle są związane z różnymi zagadkami terenowymi, jak znalezienie wajchy, odpowiednie ustawienie elementów, aby dostać się dalej itp. Gra została przedstawiona w 3D w rzucie izometrycznym, aby dodać do rozgrywki elementy platformowe. Trzeba przyznać, że sterowanie jest zaskakująco precyzyjne, choć oczywiście trafią się trudniejsze akrobacje. Kuriozum było miejsce w swego rodzaju wieży, gdzie na jej dole była woda, a u góry drabinka, na którą trzeba wskoczyć z ruchomego elementu. Ile się namordowałem, żeby trafić na tę cholerną drabinę… Dodatkowo frustrowało to, że zwykle nieudana próba wiązała się włażeniem z samego dołu na górę. Myślałem, że mnie pognie, gdy okazało się, że nie można było tam wskoczyć z samego brzegu wystającego kręcącego się elementu, ale gdzieś tak z 3/4 jego długości… No ale, przebrnąłem przez tę przeszkodę, ale jakiś czas później poszedłem w złą stronę…

Było to po zdobyciu drugiego emblematu. Po wyjściu z lokacji z nim za cholerę nie wiedziałem, gdzie iść dalej. Niby mapa wskazywała miejsce, ale jak już wspomniałem, tu żadna ścieżka nie jest oczywista oraz trzeba jednak przynajmniej częściowo zapamiętać co i gdzie się widziało. Pobłądziłem trochę, wszedłem w loch, który już przeszedłem, zrobił się auto zapis i… w tym momencie odpuściłem sobie dalszą eksplorację. Nie chciało mi się znowu przebijać przez to miejsce, a potem szukać poradnika, żeby zobaczyć, gdzie mam iść dalej.

Przeklęta wieża z przeklętą drabiną (jest poza kadrem u góry).

Muszę sprostować, że sama zacinka w tym miejscu nie była problemem w samym w sobie. Zacząłem grać w Hob: The Definitive Edition w złym momencie – od jakiegoś czasu mam za dużo na głowie i po prostu nie chciało mi się poświęcać czasu na rozwiązanie tego problemu. Te cztery godziny, które spędziłem w grze, generalnie mi się podobały i byłem gotowy dotrzeć do końca. Jasno widziałem, jakie były zamierzenia twórców i udało im się mnie nimi zaciekawić. Pewnie też dlatego, że mam tendencję do szperania w różnych zakamarkach map, bo a nuż jest tam coś ciekawego. Dobrze też były wykonane elementy zręcznościowe oraz walka. A właśnie, walka, jest trochę wymagająca, ale właściwie z każdego zabitego wroga wypada życie, więc też nie czuje się jakiejś większej presji przez nią i można skupić się na eksploracji. A nawet jeśli zdarzy się zginąć, jedyną karą jest przejście do miejsca zgonu z check pointu i ponowna próba. I chyba ta odnowa życia jest tym ułatwieniem, które wspomina początkowy wybór wersji gry. W menu można dodatkowo wybrać stopień trudności, ja miałem normalny.

Krajobrazy są interesujące i aż żal, że nie są dokładniejsze w głębi.

Oprawa wizualna jest ciekawa. Projektanci świata wykonali bardzo dobrą robotę z wymyślaniem kolejnych lokacji oraz mechanizmów często bardzo dużych ruchomych elementów. Dzięki temu wchodzi wspomniane wcześniej skupienie na eksploracji bez pytania: „Ale po co?”. O ile do samego stylu graficznego nie mam zastrzeżeń, tak podczas gry na Switchu w trybie handheldowym krawędzie są czasem zbyt poszarpane, a głębia scenerii, gdy jest robione zdjęcie do albumu, jest zdecydowanie zbyt niska. Bywa też, że gra delikatnie zwalnia przy bieganiu po mapie, pewnie przez doczytywaniu kolejnej jej części. Nie jest to jednak nic, co by odbierało przyjemność z poznawania tajemniczego świata Hoba. Większy problem stanowi audio. Runic Games zdecydowali się na ambientowy podkład, który może i jest dobry, ale jest tak cichy, że podgłośnienie muzyki w menu i Switcha na maksa niewiele pomaga we wsłuchaniu się w muzykę… Natomiast przy efektach dźwiękowych jest podobnie z głośnością, a dodatkowo mam wrażenie, że zaoszczędzono na części z nich. No bo jak to nie słychać kroków wielkiego, ciężkiego robota?

Znajdź Hoba. Co ciekawe, czasem krzaki go zakrywają, ale mniejszych wrogów też, więc trzeba mieć się na baczności.

Mimo że Hoba nie skończyłem, widzę, że jest to dobra gra. Jeśli eksploracja jest Waszą rzeczą, jest to gra dla Was. Jeżeli ktoś nie przepada za zaglądaniem w każdy zakamarek, myślę, że przy jakiejś większej promocji wciąż może dać szansę tej produkcji. A wszystko dlatego, że zamysł twórców, aby wciągnąć gracza w świat przez przeszukiwanie go i zmienianie kolejnych jego elementów naprawdę się udał. Może się zdarzyć, że się zgubicie, ale zawsze można sięgnąć po poradnik. Radzę tylko podejść do tej gry, gdy będziecie mieć czas, żeby skupić się na niej. Pełne przejście ma zajmować jakieś dziesięć godzin, więc nie tak dużo, ale po swoim przykładzie widzę, że w natłoku spraw łatwo wybić się z tej rozgrywki.

Na koniec wspomnę jeszcze, że w menu można wyłączyć tryb gore (choć tu to bardziej fioletowa maź niż krew), więc gra będzie bardziej przyjazna dla młodszych graczy. Dodatkowo można też poziom trudności. Wspominam o tym, bo o wiele lepszą opcją będzie Hob:The Defenitive Edition niż zakupowa wpadka w postaci Sphinx and the Cursed Mummy.


Polecamy!


Producent: Runic Games
Wydawca: Arc Games
Data wydania: 4 kwietnia 2019 r. (Switch)
Dystrybucja: cyfrowa
Waga: 6 GB
Cena: 80 PLN
Platformy: Nintendo Switch, PC, PlayStation 4,

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *