Grand Theft Auto: San Andreas – Definitive Edition

San Andreas to najbardziej innowacyjna oraz rozbudowana część zremasterowanej trylogii Grand Theft Auto. Ale czy najlepsza?

Z GTA: San Andreas miałem problem od czasu premiery. Mimo że jestem fanem serii, mój kontakt z tą odsłoną trwał bez mała jakieś 40 minut. Jedynym powodem takiego stanu rzeczy był klimat tejże pozycji, a tak naprawdę zaledwie jeden jego element. Po niemalże doskonałym osadzonym w magicznych latach osiemdziesiątych Vice City kolejna część przenosi nas o dekadę później. Lądujemy więc w erze ceglastych telefonów komórkowych, wszędobylskich rowerów BMX czy też spędzania popołudni na boisku do kosza. Wszystko to zostało oddane bardzo udanie, momentami czułem się wręcz zupełnie jak za czasów swojego dzieciństwa. Wspominany problem dotyczy tylko i wyłącznie środowiska, w którym przyjdzie nam się obracać, a dokładniej tego, w jaki sposób zostało ono przedstawione.

Po raz pierwszy w historii serii GTA w ręce gracza oddano czarnoskórego protagonistę. Carl Johnson (przez znajomych nazywany zwykle CJ) po śmierci brata opuszcza rodzinne Los Santos, lecz po latach wraca na pogrzeb matki. Właściwie od razu po przyjeździe wpakował się w kłopoty, które pogłębiają się po rozeznaniu w sytuacji panującej w mieście. Mając w pamięci dawną sławę jego rodziny oraz przyjaciół z półświatka, postanawia odbudować potęgę rodzimego gangu z Grove Street, zaczynając od maleńkich działań zaczepnych, a kończąc na rozbudowie przestępczego imperium. Podobny scenariusz teoretycznie przerabialiśmy w Vice City, ale ten w San Andreas jest nieporównywalnie bardziej rozbudowany, i to w dosłownie każdym aspekcie. Fabuła jest naprawdę porządna i szczególnie wyróżnia się spójnością i elementem zaskoczenia.

W ostatniej części switchowej trylogii przyjdzie nam działać na wielu frontach na raz. Owa wielotorowość to już nie tylko lawirowanie pomiędzy kolejnymi zleceniodawcami, to także dbanie o różne aspekty osobiste głównego bohatera, które mają realny wpływ na rozgrywkę. Głodny CJ nie będzie miał energii do biegania, a wtedy możecie zapomnieć o uciecze sprzed luf przeciwników czy też kajdanek stróżów prawa. Nieodpowiednie odżywianie skutkować będzie nabieraniem tłuszczu (znacznie spowolni on ruchy protagonisty), a ten z kolei musimy spalać poprzez różne aktywności. Możemy np. pobiegać, popływać (nareszcie nasz bohater posiadł tę jakże niespotykaną umiejętność!), pośmigać rowerem czy też udać się na siłkę. W tymże przybytku możemy popracować także nad muskulaturą, co chociażby wzmocni odporność naszego gangstera oraz sprawi, że będziemy atrakcyjniejsi dla płci przeciwnej. A to z kolei w pewnym momencie będzie nam niezbędne do popchnięcia fabuły… Zależności, jak widać jest mnóstwo, a to tylko te podstawowe. Oczywiście, że RPG to nie jest, ale fajnie oderwać się czasem od strzelanin skoczeniem, na, chociażby, siłkę.

Równie dużo drobnych zmian dotknęło samą rozgrywkę. Pojedynczo nie mają one większego znaczenia, ale złożone w całość sprawiają, że gameplay znacząco odróżnia się od poprzednich części gry. Przykładowo, gęsto rozsiane kryjówki wreszcie pełnią funkcje zgodne ze swoją nazwą, pozwalając na pozbycie się policyjnego ogona oraz regenerację zdrowia. Możliwość kucania mocno zmienia sposób wymiany ognia, a nabijanie poziomu umiejętności prowadzenia poszczególnych pojazdów sprawia, że korzystanie z konkretnych wehikułów staje się nie tylko przyjemniejsze, ale i opłacalne, gdyż odległości, jakie przyjdzie nam pokonywać, są nierzadko potężne. Mapa gry jest ogromna i poza trzema dużymi miastami składa się również z wielkopowierzchniowych terenów niezurbanizowanych. To wszystko wprowadza dodatkową świeżość i mocno urozmaica rozgrywkę już na etapie planowania misji. Wiadomo, na upartego w góry udać się można sportowym wozem, ale terenówka albo motocykl crossowy nadadzą się do tego dużo lepiej. Z kolei pokonywanie długich autostrad dżipem to istna katorga. Same miasta różnią się od siebie diametralnie. Los Santos jak żywo przypomina Los Angeles (nawet ma swoje elitarne wzgórze Vinewood oraz aleję gwiazd), San Fierro to pełne ogromnych wzniesień San Francisco, zaś Las Venturas to wypisz wymaluj Las Vegas. Metropolie są na tyle świetnie wymodelowane, iż nawet same przejażdżki po nich bez celu są niezwykle przyjemne.

Jeżdżenie bez celu jednak będzie rzadkością, bo zadań jest multum. Sam wątek główny obejmuje nieco ponad sto misji, których wykonanie zajmie dobry tydzień. Zadań pobocznych jest również mnóstwo, ale do tego w GTA już się zdążyliśmy przyzwyczaić. Mimo postawienia na ilość, nie czuć aż tak bardzo spadku jakości. Misje są na tyle różnorodne, że nawet jeśli czasami się w swoich założeniach powtarzają, to nie towarzyszy nam aż tak mocno znużenie. Nudzić się nie będziemy również dzięki położeniu nacisku na indywidualizację wielu aspektów. Carlowi już nie tylko możemy zafundować nowe ciuchy (a tych jest naprawdę sporo), ale również sprawić odlotową fryzurę, wyróżnić tatuażem, wyposażyć w galanterię oraz wsadzić do stuningowanego samochodu. Nie zawsze ma to znaczenie fabularne, ale – jak już wcześniej wspomniałem – pozwala złapać trochę oddechu.

Sporo zalet już wymieniłem, czas więc na trochę narzekania. Jak już nadmieniłem na początku, pierwszy zarzut dotyczy sposobu narracji. Nie mam problemu z tym, że historia kręci się w środowisku afroamerykańskim. Jednak to, jak ukazano całą otoczkę wokół ciemnoskórych bohaterów zakrawa o żart, a zastosowana w tej materii hiperbola nie ma żadnego uzasadnienia. Pal licho, że większość podkładu muzycznego w stacjach radiowych to hip-hop – majstrując wirtualnym potencjometrem da się jednak ustawić w głośnikach Roda Stewarta, Billy’ego Idola, Toto, Joe Cockera, Davida Bowie czy też ostrzejsze rytmy Depeche Mode, Ozzy’go Osbourne’a, Soundgarden oraz Rage Against the Machine. Natomiast podkreślanie na każdym kroku elementów charakterystycznych dla kultury Afroamerykanów, z ostentacyjnym witaniem się bez względu na okoliczności, podchodzi już pod nieukrywaną szyderę. Nie wiem również, dlaczego totalnie spłaszczono kreację głównego bohatera. Jeśli niemowa z GTA III wydawał się idiotą (nota bene ma na imię Claude – dowiedziałem się tego z… San Andreas, gdzie znajdziecie mnóstwo innych tego typu smaczków!), to CJ ostatecznie wylądował intelektualnie dwa poziomy niżej – koleżka z trójeczki chociaż trzymał gębę na kłódkę, kiedy trzeba… Na domiar złego Carl jest niepotrzebnie brutalny, choć wiem, że w przypadku recenzji symbolu komputerowej gangsterki brzmi to co najmniej idiotycznie. Niemniej, w poprzednich częściach główni bohaterowie mieli pewne moralne hamulce oraz… rozum. Nasz ciemnoskóry młodziak nawet kradnąc samochód nie poprzestaje na wyciągnięciu nieszczęśnika sprzed kierownicy (obowiązkowo dodaje zwykle do tego potężny strzał z pięści w twarz), bez zająknięcia wkłada ludziom nóż w kark (w  tej części można eliminować wrogów w ten sposób „po cichu”), a jedynym dla niego sposobem rozwiązywania problemów jest bezpośrednie posyłanie oponentów na tamten świat za pomocą ołowiu, bez względu na wagę problemu. Obrazu tragedii dopełnia karykaturalny lifting wizualny wszystkich postaci wersji definitywnej, na czym traci przede wszystkim kontrolowany przez nas główny przestępca. Developerzy znów zaszydzili…

Osobny minusik w stronę twórców gry leci za osadzenie Polaka w gronie czarnych charakterów. Tak, wiem, że to nic nie wnosi, ale boli mnie, że jednym z największych kretynów w tej grze jest nasz rodak.

Na zakończenie jeszcze w telegraficznym skrócie o technikaliach GTA: San Andreas. W kwestii płynności jest podobnie do Vice City, a więc gra się całkiem komfortowo. Przedział między 25 a 30 fps jest raczej stały, choć okazyjnie zdarzają się spadki do nieco ponad 20 klatek. Graficznie jest jeszcze lepiej, a w dodatku różnorodnie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Las Venturas jest kolorowe i tętniące życiem, San Fierro nieco szare, ale za to mocno industrialne, a Los Santos z kolei to wizualny koktajl złożony zarówno z surowych miejscówek jak i klimatycznych okolic. O muzyce więcej pisałem wcześniej, więc przypomnę tylko, że ta kwestia, bez względu na część (wliczając w to nawet archaiczne odsłony z pierwszego PlayStation), jest zawsze mocnym punkt serii.

Podsumowanie będzie dziś niejako podwójne. San Andreas nie mam większego problemu polecić, choć czynię to z pewną dozą ostrożności. Jeśli nie macie innych sprzętów w domu, to spokojnie możecie dać szansę odsłonie na Switcha. Jak jednak oceniam trylogię? Wrzodem całości jest oczywiście tragicznie przeportowana trójka, a sytuacji nie poprawia fakt, że pozostałe części (które mają przecież dwie dekady na karku) również technicznie pozostawiają sporo do życzenia. To będzie bolało szczególnie, gdy w swojej biblioteczce posiadacie nie tylko nintendowskie superhity pokroju Astral Chain czy Super Mario Oddyssey, ale chociażby porty takie jak Alien Isolation czy zremasterowany Crysis. Pamiętajcie jednak, że wodotryski to nie wszystko. Switchowe GTA jest jak włoski orzech – z początku trudno dostępny, twardy oraz pomarszczony. W środku również mało atrakcyjny wizualnie, ale ostatecznie bardzo smaczny.


Polecamy


Serdecznie dziękujemy Rockstar Games i Cenedze
za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego gry


Producent: Rockstar Games
Wydawca: Rockstar Games
Data wydania: 11 listopada 2021 r.
Dystrybucja: cyfrowa i pudełkowa
Waga: 14,2 Gb (tylko GTA: San Andreas, trylogia 25,4 Gb)
Cena: 249,80 PLN (trylogia)

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *