Devil May Cry 3 Special Edition

Zwykle dość szybko recenzuję zakończoną grę. Czasem jednak wybitnie nie chce mi się pisać o jakimś tytule. Jednym takim przypadkiem na pewno była Oreshika. Coś pomiędzy też się pewnie trafiło, ale kolejną długo odkładaną produkcją do opisania był Devil May Cry 3.

Po tytuł sięgnąłem mniej więcej pół roku po niesławnym podejściu do Devil May Cry. Dwójka miała być jeszcze bardziej frustrująca, więc ją ominąłem. Trójka już uchodzi za produkt na tyle doszlifowany, że rozgrywka ma być przyjemnością. Po dojściu do ostatniego bossa po kilkudziesięciu podejściach machnąłem ręką na niego. Grało mi się dobrze, nawet zbytnio nie przejąłem się tym, że zakończenie musiałem obejrzeć na YT, więc nie wiem, skąd tyle odwlekania. Nie zabrałem się za recenzowanie być może dlatego, że mieliśmy co publikować i byłem też na początku swojej drogi z częstszym jaraniem? Wszystko to na pewno wpłynęło na unikanie wzięcia się do roboty przez 23 miesiące! Nie żeby Was to interesowało, ale trudno, to mój 250 tekst o grze na Switcha i będzie luźniejszy. Musiałem pójść na chorobowe (chyba omikron…) i nie mieć żadnych kodów od wydawców, aby w końcu spiąć pośladki. Niby niedużo się u nas dzieje, a jednak dość, by się zakorkować lub nabrać potrzeby odpoczynku. Wymyśliłem sobie też dodatkową zachętę do pisania. Plan był taki, że się bardziej ujaram, spojrzę na screeny z gry, które zrobiłem dwa lata temu, zajrzę do recki pierwszej gry z serii i zacznę pisać, co mi zjarane myśli podpowiedzią. Jak widzicie, piszę, więc plan się powiódł.

O, ten screen mi przypomniał, że dwa miecze były moją ulubioną bronią. Chociaż coś mi się zdaje, że przy bossach czasem musiałem je zmieniać.

Dla kurażu sesja z wapka i… hm, dobra, to może zacznijmy standardu, czyli tego, co pamiętam z fabuły (jeśli czegoś nie pamiętam lub pomyliłem, to sorry). Devil May Cry 3, mimo że ma trójkę w tytule, jest tak naprawdę prequelem jedynki. Na pewno? No nie ważne, w każdym razie znajomość poprzednich części nie jest potrzebna pod względem fabularnym. W tym przypadku Dante jest na początku swojej drogi i udaje się do jakiejś wieży. Po co, za cholerę nie sobie nie przypomnę. Na pewno na końcu tłucze się ze swoim bratem, to mi utknęło w pamięci, bo dziada nie mogłem ubić. Generalnie wrażenia z oglądania tej historii wydają się nieszczególne, po prostu była dodatkiem do niezłej sieczki. Z kolei jeśli chodzi o część wizualną tej misji Dantego, to obraz w trakcie rozgrywki jest w porządku. Jasne, widać, że gra ma swoje lata, ale rozgrywka była płynna, a część przeciwników wciąż wygląda dobrze. Gorzej sprawa ma się z filmikami, które czasem obrazują fabułę. Podobnie jak w Onimushy i DMC nie zostały w pełni odświeżone, przez co wyglądają już słabo. Muzyki, powiem szczerze, kompletnie nie pamiętam. Ale pewnie była dobra, skoro nie kołacze mi się, że była zła, no nie?

Taak, kręcenie się po tych schodach było strasznie upierdliwe. I chyba po raz drugi tłukło się już pokonanych bossów?

To teraz wypadałoby coś powiedzieć o rozgrywce… Od razu mówię, że niewiele pamiętam… Obstawię, że od tego czasu przebiłem się przez około 150 gier i szczegóły się rozmyły. Spojrzenie na zrzuty ekranu z gry niby rzuciły trochę światła na to, co widziałem wtedy w rozgrywce, ale nie na tyle, by rozpisywać się w detalach. To, co wiem na pewno, to że gra dała do wyboru style (nawet nie kojarzę już, czy w jedynce też były…). Dzięki nim można było mieć inne ataki czy ruchy dodatkowe. Ważne w tej produkcji jest unikanie ataków, więc całą rozgrywkę poleciałem z ustawionym tricksterem. Jego główną zaletą był dodatkowy unik, czyli nie raz, a dwa razy można było szybko odsunąć się od wroga. I grałem sobie przyjemnie, zapewne z różnymi potknięciami pod kątem trudności, ale na normalnej aż do końca. Nawet przedostatnią walkę zdołałem wygrać, ale zużyłem wszystkie zapasy uzdrawiaczy. I żeby jeszcze bardziej mi dowalić, twórcy zdecydowali się zabrać mi styl oszusta i dać podstawowy miecz. W związku z tym finałowego pojedynku nie byłem w stanie wygrać – boss był za szybki i za silny dla mnie. Nawet już nie bardzo było jak ulepszyć Dantego. Podszedł do walki na niższej trudności, ale nie miałem takiej możliwości bez poświęcania kilku godzin na przejście całej gry od początku na łatwym…

O, trochę życia ostatniemu gadowi byłem jednak w stanie zabrać, zanim mnie rozwalał…

I tak jak napisałem na początku, nawet nie mam o to żalu do twórców. Po prostu za cienki byłem, żeby ukończyć Devil May Cry 3. Nie zdarza mi się to często, ale już bywało, że z różnych powodów końcowy boss jest przesadzony i mimo wszelkich starań, nie daję sobie z nim rady. Mimo to mogę spokojnie polecić zakup DMC3, bo droga do tej ostatniej walki na pewno była przyjemna i nie kojarzę, żebym miał jakieś większe „ale” do rozgrywki. Czwórki i piątki na Switchu chyba nie ma już co oczekiwać, ale planuję kupić Steam Decka, więc wtedy z chęcią bym wrócił do tej nawalankowej serii. Jeśli macie poczucie, że za mało napisałem o grze i lałem za dużo wody, to cóż, jak na zjarane wspominki o dawno ogrywanej grze, to chyba i tak dobrze mi poszło. Jeśli nie, to sorry, ale przynajmniej będę niemal na czysto z zaległościami (jeszcze BlazBlue Cross Tag Battle – też już długo czeka, a wraz z nim miniarcade stick od Hori…) i będziemy mieć plus jeden do recek 😉


Polecamy!


Producent: Capcom
Wydawca: Capcom
Data wydania: 20 lutego 2020 r.
Dystrybucja: cyfrowa
Waga: 5,2 GB
Cena: 84 PLN

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *