Pokémon Legends: Arceus

Kto by pomyślał, że zmianą, której Pokemony desperacko potrzebowały od tak dawna, było przerobienie ich na third person shootera…

Już za kilka dni minie równo 26 lat od japońskiej premiery pierwszej generacji kieszonkowych potworów. Red i Blue zapoczątkowały trwającą do dzisiaj i niesłabnącą histerię na punkcie Pokemonów, które w tym momencie są najbardziej dochodową marką rozrywkową na świecie. Niestety, sukces finansowy nie zawsze idzie w parze z rozwojem artystycznym.

Moja miłość do serii wygasła gdzieś w okolicach premiery X/Y. Wtedy zrozumiałem, że Pokemony od 1996 roku żyją w stagnacji. Stagnacji jak najbardziej świadomej. Formuła stworzona przez Game Freak w 26 lat temu jest praktycznie ponadczasowa i łatwa do zrozumienia dla wszystkich niezależnie od wieku, a w każdym roku świat wzbogaca się o kolejną armię 9-latków, którym niekoniecznie przeszkadzają głosy krytyki ze strony ludzi pamiętających przełom tysiącleci.

Pokémon Legends: Arceus wydaje się być jednak produktem tworzonym z myślą o tych wieloletnich fanach serii. Porównanie Legends do Breath of the Wild jest bardzo celne – tak jak zespół Hidemaro Fujibayashiego postanowił uchwycić esencję oryginalnego The Legend of Zelda i przenieść ją do XXI wieku, tak i Game Freak postanowił przeanalizować znaną wszystkim graczom formułę Pokemonów i zaktualizować niemal każdy jej aspekt. Dzięki temu otrzymaliśmy najlepszą odsłonę serii od ponad dekady – nawet pomimo technicznych potknięć.

Złap je wszystkie!

Ten zbitek słów dopiero przy okazji Legends stał się czymś więcej niż tylko sloganem. Dotychczas złapanie wszystkich możliwych stworków było raczej opcjonalnym zadaniem, w dodatku coraz cięższym do zaliczenia z każdą kolejną generacją i kolejnym zestawem Pokemonów dołączających do puli. W Legends cały rdzeń rozgrywki kręci się jednak właśnie wokół złapania wszystkich możliwych gatunków Pokemonów zamieszkujących region Hisui – wyspę, która za kilkaset lat znana będzie szerzej jako Sinnoh.

Pokemony zamieszkujące Hisui nadal są traktowane jak dzikie i nieprzewidywalne zwierzęta, a ludzie boją się im zaufać. Aby to zmienić, musimy skompletować pierwszy znany Pokedex – podręcznik opisujący charakter, zdolności i usposobienie każdego stworka. Oczywiście wymaga to łapania Pokemonów – mnóstwa Pokemonów. I gameplay loop legends zdecydowanie nie działałby tak dobrze, gdyby Game Freak w końcu nie spojrzał na dotychczasową mechanikę chwytania Pokemonów przez dużą lupę i całkowicie nie wywrócił jej do góry nogami.

Wiecie jak wyglądało to w poprzednich grach. Najpierw wchodzimy do wysokiej trawy i biegamy po niej przez kilka sekund. Gra losuje nam stworka, przeklikujemy przez kilka okienek dialogowych tłumaczących nam, że krwiożercza bestia stojąca przed nami w całej boskiej okazałości to Bidoof lvl 5. Otwieramy kolejne menu, wybieramy Pokeballa z ekwipunku, akceptujemy; i w końcu rzucamy Pokeballem wzbogacając naszą małą armię o kolejnego członka. A w Legends? Widzimy Pokemona, celujemy Pokeballem (najlepiej w plecy zwierzątka), rzucamy i biegniemy dalej. Bez żadnych okienek dialogowych. Bez żadnego przechodzenia do osobnej areny. Bez pożeraczy czasu. Płynny rzut i przejście do kolejnego wyzwania.

Może się to wydawać błahe, ale po ponad dwudziestu latach modernizacja tego jednego elementu stanowi niesamowity powiew świeżości i całkowicie zmienia sposób w jaki gra się w Pokemony. Koniec z rozpraszaczami rozrzedzającymi rozgrywkę. Tylko czysta frajda z eksploracji świata Pokemon i stopniowe odkrywanie jego licznych mieszkańców.

Samo łapanie jednak nie wystarczy, aby całkowicie wypełnić Pokedex. W notesie znajdziemy całą listę różnorodnych zadań, które pozwalają na lepsze poznanie napotkanych Pokemonów i skompletowanie ich wpisu. Znaczenie ma oczywiście ilość złapanych Pokemonów danego typu, ale też pokonanie ich kilkukrotnie w walce, oglądanie wykonywanych przez nie ataków, a czasami nawet dokarmianie znalezionymi jagodami. Aby wypełnić wpis jednego Pokemona, nie musimy zaliczać wszystkich zdań z listy, a gra zachęca do wielokrotnego wchodzenia w różnego typu interakcje ze wszystkimi napotkanymi stworzeniami. Stopniowe wypełnianie Pokedexu wciąga, a eksploracja jest bardzo satysfakcjonująca – nigdy nie wiemy jakie Pokemony mogą się czaić na nowo odblokowanym fragmencie mapy. Otwarcie drogi do kolejnej części regionu zawsze jest więc ekscytujące.

Walka także przeszła lekkie zmiany. Potyczki w dalszym ciągu opierają się na turowym systemie i wykorzystywaniu słabości żywiołowych Pokemonów. Tym razem kolejka ruchów nie jest jednak stała. W zależności od statystyk szybkości, siły i poziomu doświadczenia stworków biorących udział w walce, Pokemony mogą mogą wykonywać ataki nawet kilka razy z rzędu. Nie brakuje więc sytuacji, gdzie wrogi Pokemon nie ma nawet szansy na kontratak, a my zalewamy go kolejnymi ciosami (i vice versa). Nowością jest też system styli. Po odpowiednim opanowaniu ruchu, Pokemony mogą korzystać z jego dwóch wersji – silnej, która zadaje większe obrażenia, lecz wydłuża czas oczekiwania na następną turę; oraz zwinnej, która zadanie mniejsze obrażenia, lecz w większość przypadków pozwala na natychmiastowe wyprowadzenie kolejnego ataku.

System walki Pokemon od lat stał w tyle za innymi jRPG i zmiany przywitałem z uśmiechem. Game Freak wprowadził też masę zmian QoL związanych z walką – Pokemony dalej mogą mieć wyekwipowane tylko cztery ruchy jednocześnie, ale między potyczkami możemy je dowolnie zamieniać w menu opcji. Ewolucja stworków nie odbywa się też automatycznie. Po spełnieniu wymagań gra informuje nas o możliwości, ale aktywować musimy ją ręcznie w menu. Chcecie, aby wasz Cyndaquil na zawsze pozostał uroczą ognistą myszką? Nie ma problemu. Cieszy też fakt, że walki nie rozgrywają się w końcu na arenie odłączonej od reszty świata – po rzuceniu Pokeballa w kierunku wrogo nastawionego Pokemona, walka natychmiast się rozpoczyna, a my dalej obserwujemy ją z perspektywy naszego trenera. Pomogło to też nadać animacjom ataków dodatkowej siły, nawet jeśli sama pula animacji wciąż nie jest przytłaczająca.

Pomimo tych wszystkich zmian, walk z innymi trenerami w Legends znajdziecie naprawdę niewiele. Ma to oczywiście sens z perspektywy historii – Pokemony dalej są wrogo nastawione do ludzi, więc mało kto decyduje się na ich oswojenie (o wykorzystaniu w walce już nie wspomnę). Walki z trenerami postanowiono zastąpić Alphami – wyjątkowo silnymi i agresywnymi Pokemonami, które patrolują tereny Hisui chroniąc swoje terytorium. W pierwszej połowie przygody faktycznie stanowią one zagrożenie, z którym trzeba się liczyć. Po kilkunastu godzinach gry mój zespół Pokemonów był już jednak na tyle silny, że nawet Alphy nie były w stanie go powstrzymać.

Legends: Arceus to krok w dobrym kierunku dla poziomu trudności Pokemon – co prawda wciąż nie nazwałbym Legends grą “trudną”, ale na pewno nie powiem też, że walki są tak bezmyślne jak w Sword and Shield. Brakuje mi jednak jakiegoś bardziej rozbudowanych opcjonalnych wyzwań bitewnych w końcowych etapach kampanii, które pozwoliłyby na prawdziwe przetestowanie umiejętności moich Pokemonów.

A więc jednak! Pokemony i otwarty świat pasują do siebie jak mleko do kawy! Wszystkie małe decyzje podjęte przez deweloperów składają się na jedną z najlepszych gier w historii serii – nie bawiłem się tak dobrze przy grze Game Freak od czasu pierwszego Black and White na Nintendo DS. Niestety, wciąż nie brakuje tutaj wad do wypunktowania. Może i rdzeń rozgrywki działa jak należy, ale pod względem technicznym czuć, że Game Freak brakuje doświadczenia przy tworzeniu trójwymiarowych gier w otwartym świecie.

Legends zdecydowanie nie pcha Switcha do granic możliwości. Rozdzielczość pozostaje wysoka w obu trybach, a framerate stabilnie trzyma się 30FPS. O ile w przypadku trybu TV trochę bolą ostre krawędzie będące wynikiem braku jakiegokolwiek AA, na ekranie Switcha gra prezentuje się bardzo ostro i ku mojemu zaskoczeniu, to właśnie w trybie handheld spędziłem przy Legends najwięcej godzin. Game Freak na pewno nigdy też nie zawodzi w aspekcie audio – subtelne melodie przygrywające w tle podczas eksploracji, utwory bitewne i odgłosy spacerujących Pokemonów naprawdę zachęcają do podłączenia słuchawek.

Świat Hisui niestety cierpi przez niewielką odległość rysowania obiektów. Obiekty znajdujące się w promieniu kilkunastu metrów od protagonisty cieszą detalami, lecz gdy tylko spojrzymy na horyzont, magia znika. Dalekie szczyty i wzniesienia wyglądają jak obraz akrylowy, który ktoś potraktował wiadrem wody. Próżno szukać na nich jakichkolwiek detali jak skały czy sylwetki drzew, a w dodatku silnik w żaden sposób nie maskuje ciągłego podmieniania asetów, przez co nie da się nie zauważyć efektu “migotania”. Stylizacja starająca się ewidentnie naśladować Breath of the Wild nie maskuje niestety tych niedociągnięć.

Największym problemem Hisui jest jednak pusta i nieciekawa jest geometria map. Serwowane obszary są strasznie płaskie i próżno szukać na horyzoncie interesujących punktów i konstrukcji, które rozbudzałyby ciekawość gracza. Pod tym względem Legends: Arceus znajduje się lata świetlne za już kilkuletnimi openworldami znanymi posiadaczom Switcha przez Zeldę i Xenoblade Chronicles 2.

Ogólna wartość produkcyjna również nie powala. Czuć że to mimo wszystko projekt tworzony przez mniejszy zespół wewnątrz Game Freak, co negatywnie odbija się na ogólnym odbiorze historii serwowanej przez Legends. Brak pełnego udźwiękowienia dialogów to najbardziej oczywisty problem, ale boli też szczątkowa ilość ambitniej wyreżyserowanych cutscenek. Historię wciąż poznajemy wyłącznie poprzez okienka dialogowe towarzyszące martwym ekspresjom na twarzach bohaterów. Przez to mająca potencjał fabuła skupiona na wspólnej egzystencji Pokemonów i ludzi szybko staje się nużąca. Na jej tle dużo lepiej wypadają zadania poboczne zlecane przez mieszkańców Jubilife Village. Naprawdę świetne ogląda się, jak początkowo trzęsący się nawet na widok Wurmple’a farmerzy zaczynają przyzwyczajać się do obecności przyjaźnie nastawionych stworzeń, a wraz z postępami wioska wypełnia się kolejnymi Pokemonami pomagającymi mieszkańcom w ich codziennych pracach.

Pokemon Legends: Arceus to naprawdę udany eksperyment, który rozbudził we mnie uśpioną przez ostatnią dekadę miłość do kieszonkowych potworów. Szansę powinien jej dać każdy kto przez ostatnie lata stracił nadzieję na jakąkolwiek modernizację formuły, którą Game Freak karmił nas przez 26 lat. Mimo to nie da się ukryć, że przed deweloperem wciąż długa droga. Legends: Arceus działa i wciąga pomimo swoich potknięć w sferze technologicznej, ale nie dajmy sobie wmówić, że jest to całkowicie akceptowalne. Co roku The Pokemon Company bez problemu udaje się sprzedać kilkanaście milionów gier i w parze z tym powinien iść znaczący postęp technologiczny. Czy tak w końcu się stanie? Nie mam pojęcia, ale pierwszy raz od kilku lat patrzę na przyszłość serii z optymizmem w oczach.


Opinia: Krowen

W nowe Pokemony pograłem zaledwie 7 godzin, ale już wiem, że jest to najlepsza część serii nie tylko od lat, ale ogólnie. Ilość tak bardzo potrzebnych zmian które Legends: Arceus wprowadza jest ogromna, ale to co robi znakomicie to pętla rozgrywki. Stworki łapiemy tutaj hurtowo wprost z mapy świata, nie musimy angażować się w walkę z każdym napotkanym Psyduckiem czy innym Pichu. Walka również jest dużo bardziej satysfakcjonująca niż w poprzednikach nie tylko dzięki wprowadzeniu systemu stylów (dzięki której szybkość Pokemona wreszcie ma głębszy sens), ale też dzięki całej masie animacji. Wreszcie w trakcie wykonywania ataku Pokemony nie podskakują dziwnie i nie machają w powietrzu łapkami, tylko faktycznie uderzają przeciwnika prosto w nos. Dodajmy do tego zdecydowanie przyjemniejszy Shiny Hunting i mamy Pokemony, na które czekaliśmy.

Jeśli jednak otrząśniemy się z pięknego snu i przestaniemy piszczeć z radości na widok śpiącego Snorlaxa, Pokemon Legends: Arceus ukaże nam swoje drugie oblicze tkwiące jeszcze stopami w erze PlayStation 2. Nazywanie najnowszego dzieła Game Freak inspirowanym Breath of the Wild jest grubą przesadą. Zdecydowanie bardziej skłonny jestem stwierdzić, że nowe Kieszonkowe Potwory inspirowały się Monster Hunterem. Hisui nie jest jednym wielkim terenem, który możemy przemierzać wzdłuż i wszerz, tak jak Hyrule. Na mapę składa się pięć mniejszych i różniących się klimatem obszarów, a przenoszenie się między nimi oznacza ekrany ładowania. Jedyne aktywności na mapie to łapanie lub walka z Pokemonami, zbieranie składników i crafting.

Cieszy zmiana formuły (bo nie jesteśmy już nastolatkiem chcącym zostać Mistrzem Pokemon jak przez ostatnie 25 lat, tylko kompletujemy pierwszy Pokedex), ale ilość przegadanych, bezsensownych dialogów jest ogromna. Przepraszam bardzo, nie przegadanych a przeczytanych, nadal bowiem nie uświadczymy tutaj voice actingu. Bohater jest motorycznie upośledzony i by wspiąć się na małe wzniesienie potrzebuje pomocy wielkiego jelenia czy innego kota, natomiast w trakcie eksploracji z ich pomocą nie możemy rzucać Pokeballi. Brakuje też kilku elementów, które mogą niektórym przekreślić cały sens zabawy – ani nie powalczymy online (tego to akurat mi też żal), ani nie wyhodujemy nowych Pokemonów w jajkach (tego nie żal mi wcale). Całość natomiast prezentuje się tylko trochę lepiej niż GTA: San Andreas na Czarnulce, a myślę że część gier z PSP miała ładniejsze tekstury.

TL;DR: Najlepsze Pokemony ever, w porywach dobra gra.


Polecamy


Producent: Game Freak
Wydawca: The Pokémon Company, Nintendo
Data wydania: 28 stycznia 2022 r.
Dystrybucja: cyfrowa i fizyczna
Waga: 6.0 GB
Cena: 249,80 PLN


Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *