Saints Row IV: Re-Elected

Supermoce, gangi, fioletowe dildo i matrixowe metanarracje.

Nie będę kłamać, przez długi czas seria Saints Row kojarzyła mi się z miłymi (acz z perspektywy czasu żenującymi) chwilami spędzonymi na growym YouTube. Trzecia odsłona pojawiała się u niemal każdego zagrajera, a jej popularność aż szokowała, więc premiera kolejnej części gry była także sprawdzianem aktualności formuły parodystycznego GTA. Teraz, w obliczu zbliżającego się rebootu serii, można zadać sobie to pytanie jeszcze raz (i odpowiedzieć na to pytanie grając w switchowy port) – czy warto wrócić do tej serii?

Ciemno, deszcz, dym, neony w oddali. To tak naprawdę growa adaptacja Blade Runnera.

Fabuła zaczyna się od trzęsienia Ziemi, a właściwie to od jej całkowitej eksterminacji po niespodziewanym ataku kosmitów. Nie ma co, gang świętych i jego lider nie nacieszyli się zbyt długo prezydenturą USA, a Zinyak, nowy dyktator, prezentuje wprost brytyjskie maniery i raczej mordercze zamiary. Z tym że po wstępie napięcie zamiast rosnąć… spada. Głównego bohatera od wielkiej wendetty powstrzymuje zamknięcie w symulowanych, niekończących się latach 50 i konieczność ucieczki z tychże, by następnie bytować na sfalsyfikowanej Ziemi i uwalniać współziomków z ich własnych cyfrowych więzień. A gdzieś tam, w dalszej przyszłości, skopać dupę alienowi.

Połowa wątku fabularnego to zatem „przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę”, ale rozegrane w całkiem niegłupi sposób – symulacja każdego ze Świętych jest zrobiona w zupełnie innym stylu, który ma być ich „osobistym piekłem” powtarzanym w nieskończoność. Tak więc więzieniem superhakera Matta Millera jest gra tekstowa zakodowana w głębi przypominającego Tron cyberświata. Wraz z Benem Kingiem przeniesiemy się do klimatów pierwszej gry z serii, a z Piercem będziemy walczyć z gigantyczną i dość złowieszczą puszką napoju energetycznego. Pojawia się cała plejada postaci znanych z poprzednich części, dialogi są przeładowane odniesieniami, a do tego sporą ilością przaśnego (i odrobinę już zwietrzałego) humoru z dużą dozą samoświadomości. Szkoda tylko, że później samo ratowanie świata zrealizowane już jest bez polotu, a hiperstylizacja i przerysowanie pozostaje ograniczone tylko do poziomu żarcików (a można było pójść z tym dalej i stworzyć growy odpowiednik czegoś w stylu “Tenacious D i Kostka Przeznaczenia”), bo fabularnie wszystkie atrakcje zostały wyczerpane już przed finałem.

Saints Row pozwala spełnić różne marzenia, np. to o rozwalaniu pomników dyktatorów.

Sednem rozgrywki w Saints Row IV zawsze było jednak przede wszystkim robienie rozróby na najróżniejsze sposoby, a u mieszczenie akcji w symulacji pozwoliło na zwiększenie możliwości siania chaosu. Bohater posiada teraz supermoce, co już od praktycznie samego początku pozwala biegać po mapie z nadludzką prędkością i przeskakiwać duże połacie terenu za pomocą superskoku. Do tego dochodzą także zdolności bojowe, takie jak chociażby telekineza czy miotanie pocisków, a każdy z nich może zostać wzmocniony innym “żywiołem”. Nie da się ukryć, że sprawia to dużo frajdy i potrafi wprowadzić w trans. Do tego różnorakie aktywności porozmieszczane na mapie wyciskają z tych mechanik cały potencjał, oferując takie zabawy jak sprinty ekstremalne, przerzucanie obiektów (a także ludzi oraz pojazdów) poprzez obręcze czy urozmaicając znany już wcześniej z serii wandalizm, polegający na cóż, rozwalaniu wszystkiego co się znajduje dookoła na czas. Ich uzależniający potencjał potrafi przerazić – nieraz łapałam się na tym, że zamiast kontynuować z wątkiem fabularnym, po prostu latałam sobie po mapie i stwierdzałam, że zrobię jeszcze jakieś parominutowe zadanko.

Niestety minusem wprowadzenia supermocy jest to, że duża część „zwyczajnej” rozgrywki po prostu traci sens. Po co kraść (i męczyć się ze średnio przemyślanym modelem jazdy), skoro można po prostu sobie poskakać po dachach? Po co korzystać z całego dobrodziejstwa inwentarza w zakresie broni, skoro supermoce i tak dają potężną przewagę nad przeciwnikami? Jest to tym bardziej smutne, że jest sporo interesującego arsenału, a cała biblioteka pojazdów zawiera nawet… statek kosmitów, ale po prostu korzystanie z nich nie potrafi już bawić. W ostatecznym rozrachunku trochę to spłyca gameplay – niektóre misje, w których nie można z nich korzystać, uwidaczniają tę różnicę. Jest wolniej, ale jednocześnie dużo bardziej satysfakcjonująco.

Nowy sposób przemieszczania się po mieście sprawia też, że ciężko także poczuć klimat (symulowanego) Steelportu, ponieważ wszystko zlewa się w jedną masę. Przeskakując nad kolejnymi domkami-prostopadłościanami nie da się nie zauważyć, że to miasto faktycznie żyje, że na ulicach coś się dzieje. Można też trochę ponarzekać na misje poboczne, które składają wyłącznie z odhaczania wspomnianych wcześniej „aktywności”. Z tego schematu wyłamują się tylko misje lojalnościowe, które z kolei chociaż dają frajdę, zostawiają również poczucie niedosytu. Powyższe uwagi i tak nie przeszkodziły mi w zrobieniu wszystkich, co w sumie mówi samo za siebie.

Jak niespodziewany pastisz Trona, to i niespodziewane napisy po włosku

Pod względem wykonania widać, że estetyka się trochę zestarzała, a niezbyt dokładny remaster wiele nie zmienia – tekstury czasem niedomagają, a grafika potrafi razić kantami. Okraszony całkiem niezłym dubstem futurystyczny klimat zbudowany na niebieskich i czerwonych neonach świecących w wiecznej nocy też do oryginalnych nie należy. Warto za to docenić jakość wykonania wszystkich elementów garderoby (skórzane ubrania!) czy ogólnie mnogość opcji kustomizacji. Saints Row stoi  personalizacją i świetny kreator postaci to tylko jej początek. Szlajanie się po losowych sklepach z ciuchami, robienie sobie tatuaży czy spontanicznych operacji plastycznych jest po prostu świetną zabawą (do tego jeszcze można włączyć sobie dowolne radyjko – żyć nie umierać). Dobrze sprawdza się też voice-acting. Gra w przeważającej części działa płynnie, jednak im bliżej zakończenia głównego wątku fabularnego, tym częściej zdarzają się glitche poważnie wpływające na rozgrywkę, np. wymuszając restart misji ze względu na zupełne zaklinowanie się postaci gracza. Nie jest ich zbyt wiele, ale są zauważalne.

Niektóre elementy miasta są zaprojektowane z dbałością o szczegóły, i to te najważniejsze, jak widać na załączonym obrazku.

Wersja Re-elected zawiera w sobie 25 DLC z różnymi przedmiotami oraz dwa rozszerzenia fabularne, jedno będące zasadniczo crossoverem między Saints Row a „Grinchem”,  natomiast drugie, Enter the dominatrix” zapewni trochę dobrej parodystycznej zabawy z elementami estetyki BDSM (wyścigi w klimatach pony play to cudowne przeżycie, nie będę kłamać) i jest jeszcze bardziej meta niż Matrix Ressurections. Obydwa pozwolą wydłużyć czas łączny gry do mniej więcej 35 godzin, z czego zaledwie 10-12 to główny wątek fabularny.

Krótko mówiąc, Saints Row IV: Re-elected to kawałek dobrej zabawy, która jednak może znudzić słabym balansem wyzwania i z czasem zmęczyć. Mimo wszystko, warto brać, tym bardziej że promocje na ten tytuł zdarzają się stosunkowo często i są spore.


Polecamy!


Producent: Volition, High Voltage Software
Wydawca: Koch Media
Data wydania: 27 marca 2020 r.
Dystrybucja: cyfrowa i fizyczna
Waga: 8,6 GB
Cena: 169 PLN

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *