Red Dead Redemption

Niedokończone sprawy.

Dziwi trochę, że na przenośną wersję pierwszego Red Dead Redemption musieliśmy czekać tak długo. Po domniemanym sukcesie L.A. Noire, które trafiło na konsolę Nintendo zaledwie kilka miesięcy po jej premierze, wydawało się, że Rockstar szybko zwęszy pieniądz i zacznie nas zasypywać portami swoich starszych tytułów. Lata mijały, plotki powracały, ale poza “definitywną” kolekcją trylogii Grand Theft Auto, wydawca wydawał się niezbyt zainteresowany dalszym wspieraniem platformy Nintendo.

Lepiej późno i porządnie niż wcale. Dzięki współpracy Rockstara z Double Eleven Studios (przeportowało na Switcha między innymi dwie części LEGO Harry Potter) możemy w końcu odbyć podróż na dziki zachód gdziekolwiek chcemy. I jest to doświadczenie całkiem solidne. Studiu udało się podbić rozdzielczość z 720p z wersji na Xbox 360 (na PS3 było nędzne 640p) do pełnego 1080p w trybie TV (co przekłada się na natywne 720p na ekranie konsoli). Framerate jest też znacznie stabilniejszy i dobrze trzyma się swoich docelowych 30 klatek na sekundę. Biorąc pod uwagę, że to pierwsza (i prawdopodobnie ostatnia) gra na Switcha korzystająca z silnika RAGE (L.A. Noire działało na autorskim silniku świętej pamięci Team Bondi, a średnio udane remastery GTA na Unreal Engine) naprawdę należy pochwalić studio odpowiedzialne za konwersję. Gra po raz pierwszy doczekała się także polskiej wersji językowej (napisy).

Gra ma już swoje lata na karku, ale graficznie, nawet pomimo jakichkolwiek usprawnień, wciąż prezentuje się solidnie. Szczególnie na OLED-owym ekranie.

Szkoda jedynie, że wydawca nie pokusił się o dodatkowe zmiany w oprawie wizualnej i rozgrywce. Chętnie zobaczyłbym możliwość celowania żyroskopem lub lekkie zwiększenie rozdzielczości tekstur. W skład zestawu wchodzi tylko przygoda dla jednego gracza, czyli oryginalna kampania Red Dead Redemption oraz dodatek Undead Nightmare. Całkowicie wycięto sieciowy tryb dla wielu graczy oraz powiązane z nim DLC. A szkoda, bo z tego, co wiem, serwery oryginalnych wersji w dalszym ciągu działają i można na nich znaleźć chętnych do gry (ba, w tryb multiplayer w dalszym ciągu możemy zagrać na nowych Xboxach dzięki wstecznej kompatybilności).

Zawartość singleplayerowa przypomniała mi, za co kocham, a za co nienawidzę gier Rockstar Studios. Z jednej strony dostajemy przepiękny pejzaż końca ery wyjętych spod prawa rzezimieszków władających dzikim amerykańskim zachodem. Historia Johna Marstona – jednego z ostatnich przedstawicieli tego zagrożonego gatunku, który zostaje zmuszony przez rząd do ścigania swoich byłych kolegów po fachu w nadziej na otrzymanie czystej karty i powrotu do rodziny, wciąż jest szalenie angażująca. To wręcz nostalgiczna opowieść o człowieku, który robi wszystko, aby znaleźć odkupienie, chociaż w głębi duszy wie, że pomagając władzy w ostatecznym wyczyszczeniu prerii z sobie podobnych, sam przykłada się do własnego upadku. Natomiast ilość detali, głęboki klimat i gama ekscentrycznych postaci drugoplanowych rysuje fascynującą rekonstrukcję dzikiego zachodu z początku XX wieku.

Z drugiej strony mamy samą rozgrywkę. Olbrzymi otwarty świat, który aż się prosi o eksplorację. Na pewno nie można nazwać go pustym, bo Rockstar San Diego dopilnowało, aby był on pełny ciekawych pod względem fabularnych zadań pobocznych, dzikiej zwierzyny i bandytów to powystrzelania. Jednocześnie już po rozpoczęciu misji zauważyć można, że ich przebieg jest zawsze niesamowicie liniowy i nie pozwalają na choćby najmniejsze odejście od scenariusza zarysowanego przez twórców. Mamy tylko wysłuchiwać dialogów w drodze do celu, skrupulatnie wykonywać oskryptowane zadania narzucone przez deweloperów i na koniec w 90% przypadków powystrzelać wszystko, co się rusza. A potem wsiadamy na konia i galopujemy do kolejnego znacznika na mapie.

Systemy, które teoretyczne mają zmieniać podejście świata do naszego głównego bohatera, nie mają większego znaczenia. Jasne, jeśli będziemy zabijać cywilów i rabować każdy napotkany bank, stróże prawa znaczną nas ścigać, ale podczas samych misji wszyscy i tak będą traktować Johna jako pomocnego i nawróconego przestępcę o dobrym sercu. Narracja i gameplay stoją do siebie odwrócone plecami, jakby czekały na pojedynek, przez co traci każda z nich. Może zostałem zbytnio rozpieszczony przez współczesne openworldy pokroju Tears of the Kingdom, Elden Ring i Metal Gear Solid V, ale zawsze czułem dysonans, grając w gry Rockstar, co wynika z jednoczesnej wolności wręczanej przez świat i twardym trzymaniem gracza za rękę w misjach, tak aby pasowało to do docelowej narracji. System honoru, który ma nas karać lub nagradzać za określone akcje, działał natomiast znacznie lepiej w oryginalnym inFAMOUS wydanym na PS3 rok wcześniej niż w Red Dead Redemption.

Undead Nightmare to wciąż fantastyczny dodatek. Kilkugodzinna bonusowa kampania łączy western z horrorem i zmusza nas do odnalezienia leku, który wyleczy rodzinę Johna przeobrażoną w krwiożercze zombie. DLC całkowicie oddaje się temu absurdalnemu pomysłowi, a strzelanie lśni tutaj jeszcze mocniej.

Dzięki świetnej fabule i solidnemu systemowi strzelania (z którego zresztą Rockstar korzysta do dzisiaj), Red Dead Redemption pozostaje przygodą, z którą warto się zapoznać. Jednocześnie tak jak w przypadku Johna Marstona, jej świetność słusznie minęła. Rockstar pędził ku zachodzącemu słońcu po to, aby dzisiejsze otwarty światy mogły uczyć się na jego błędach. Czy legendarny deweloper w końcu także wyniesie z nich wnioski?


Polecamy


Serdecznie dziękujemy Cenedze
za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego gry


Producent: Rockstar San Diego, Double Eleven Studios
Wydawca: Rockstar Games
Data wydania: 17 sierpnia 2023 r.
Dystrybucja: cyfrowa i fizyczna (premiera wersji fizycznej 13 października 2023)
Waga: 11,4 GB
Cena: 209,80 PLN


Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *