Xenoblade Chronicles X: Definitive Edition

Planeta na własność mieszcząca się w dłoniach.

Po ośmiu latach proces przenoszenia najważniejszych tytułów z WiiU na Switcha możemy chyba w końcu uznać za zakończony. Nintendo pieczołowicie dbało o to, aby posiadacze ich ostatniej stricte stacjonarnej konsoli stopniowo tracili argumenty za trzymaniem jej w szafie i w końcu dotyczy to też jednej z najbardziej ambitnych gier na tę platformę. Xenoblade Chronicles X trafiło do sprzedaży 10 lat temu i z miejsca uznano je za mały techniczny cud. WiiU pod względem mocy miało braki nawet w porównaniu do Xboxa 360, a mimo to Monolith Soft udało się upchnąć na tej platformie olbrzymi i w pełni pozbawiony barier otwarty świat.

Wersja na Switcha była więc kwestią czasu, chociaż pewnie mało kto się spodziewał, że przygotowanie jej zajmie studiu aż tyle czasu. Xenoblade Chronicles X: Definitive Edition kontynuuje jednak tradycję rozpoczętą przez remaster pierwszej części cyklu. Nie mamy tutaj do czynienia jedynie z prostym portem i podbiciem rozdzielczości, ponieaż Monolith Soft wykorzystało tę okazję, aby naprawić szereg problemów trapiących oryginalną wersję, takich jak chociażby mało czytelny interfejs czy nieco prymitywne modele postaci. Efektem jest tytuł, który pomimo dekady na karku wciąż pozostawia po ograniu olbrzymie wrażenie i stanowi wspaniałe pożegnanie ze Switchem na moment przed premierą jego następcy.

Pod względem samej jakości obrazu jest to zdecydowanie najostrzejszy Xenoblade do tej pory – gra celuje w 1080p w trybie TV i 720p w trybie handheld. I to wszystko w bardzo stabilnych 30 klatkach na sekundę.

Intro Xenoblade Chronicles X wrzuca nas natychmiast w centrum wydarzeń. Ziemia zostaje wciągnięta w bitwę pomiędzy dwiema wrogo nastawionymi wobec siebie galaktycznymi cywilizacjami. Przybyszów łączy jednak jeden wspólny cel – całkowita eksterminacja ludzkości. W obliczu nieuchronnej zagłady światowe rządy zdecydowały, że jedyną szansą na uratowanie naszego gatunku jest ucieczka z macierzystej planety i znalezienie domu pośród gwiazd. Postanowiono to osiągnąć za pomocą ambitnego projektu Exodus, czyli skonstruowaniu olbrzymich okrętów kosmicznych zdolnych pomieścić na swoim pokładzie setki tysięcy pasażerów. Większości wysłanych ark niestety nigdy nie opuściła orbity, ale garstce uciekinierów znajdujących się na pokładzie statku White Whale udało się przedrzeć przez bariery wroga… przynajmniej do czasu. W pewnym momencie galaktycznej podróży ścigający ludzi kosmici doganiają okręt bez planu brania jeńców, przez co ostatki ludzkości zostają zmuszone do awaryjnego lądowania na najbliżej położonej planecie. Nowy tajemniczy dom otrzymał imię Mira.

Na tym jednak problemy uciekinierów się nie kończą. Poza załogą na pokładzie White Whale znajdowała się też bowiem komora z setkami tysięcy uśpionych pasażerów, która w trakcie lądowania odczepiła się i wylądowała w nieznanym miejscu. Rozpoczyna się więc wyścig z czasem o to, kto pierwszy odnajdzie arkę – rozbitkowie czy agresorzy.

Cały ten wstęp jest więc tak naprawdę pretekstem do poznania prawdziwego bohatera Xenoblade X – wspomnianej planety Miry. Po stworzeniu własnego awatara i ukończeniu kilku misji wprowadzających świat gry całkowicie się przed nami otwiera. Dzieląca się na pięć olbrzymich kontynentów mapa jest pozbawiona jakichkolwiek sztucznych barier, a dostęp do niektórych obszarów jest blokowany jedynie przez ich zbyt wysokie położenie (co z czasem też da się „przeskoczyć”) i ewentualnie zbyt wysokie poziomy doświadczenia zamieszkującej jej fauny.

Zajrzeć ma się ochotę pod każdy kamień, bowiem gra jest wypełniona sekretami, opcjonalnymi bossami czy porozrzucanymi szczątkami wyposażenia bogatego w cenne surowce. Zachętę podbija fakt, że po dekadzie Xenoblade Chronicles X wciąż wygląda spektakularnie. Jasne, jeśli bardziej się przyjrzymy grafice, to można łatwo wypunktować ograniczenia techniczne: statyczna natura, brak detekcji kolizji czy powtarzające się tekstury wymagane, aby w 2015 roku gra była w stanie ruszyć na ośmiu Game Cube’ach sklejonych taśmą. Deweloperzy Monolith Soft udowodnili jednak, że są mistrzami w maskowaniu niedoskonałości przy pomocy abstrakcyjnych i zbierających dech w piersiach krajobrazów. W każdym momencie, spoglądając na horyzont, ujrzeć możemy abstrakcyjne formacje skalne, florę rzucającą cień na całe pasma terenu,  zakopane w ziemi gigantyczne pierścienie pozostawione zapewne przez starożytną cywilizację i spoglądające na wulkaniczną scenerię opuszczone miasto. Każdy taki punkt ma się ochotę natychmiast sprawdzić, choćby miało to zająć tylko kilkanaście minut. A nawet wtedy nietrudno zboczyć z ścieżki, gdy naszą uwagę przyciągnie kolejna interesująca jaskinia, naturalny punkt widokowy czy gigantyczny stwór czekający na eksterminację.

Za muzykę do Xenoblade X odpowiadał Hiroyuki Sawano – znany głównie z komponowania ścieżek dźwiękowych do serii anime, w szczególności „Attack on Titan”. Jest to soundtrack zdecydowanie wybijający się na tle serii, stawiający na znacznie większą ilość sekcji wokalnych, elektroniki i niestandardowych kompozycji. Czasami jego pełne docenienie wymaga otwartej głowy (i ignorowania często absurdalnie głupich wersów w języku angielskim), ale gdy już w pełni się przyzwyczaimy do stylu Sawano, melodie zostają z nami długo po wyłączeniu konsoli.

Tego typu wolność oczywiście może powodować problemy w opowiadaniu historii i trzeba przyznać, że, przynajmniej jeśli chodzi o wątek główny, Xenoblade X wciąż pozostaje najsłabszą odsłoną serii w tym zakresie. Fabuła jest opowiadana na przestrzeni 12 rozdziałów, które, prawdę mówiąc, nie są szczególnie rozwinięte. Historia cierpi też przez dosyć miałkich antagonistów, których od zapadających w pamięć złoli z głównej trylogii dzielą lata świetlne. Historia co prawda zaskakuje od czasu do czasu całkiem ciekawymi pytaniami natury filozoficznej, ale jeśli do X będziecie podchodzić z oczekiwaniem wielowątkowej i emocjonującej przygody pełnej zwrotów akcji, długich cutscenek i poziomu, do którego przyzwyczaiły nas numerowane części Xenoblade’a, to prawdopodobnie zawiedziecie się.

Zamiast tego większy nacisk położono na wykonywanie zadań zlecanych przez odblokowywanych stopniowo sprzymierzeńców. Są one teoretycznie opcjonalne, ale świetnie rozwijają zróżnicowane charaktery sporej grupy postaci, które napotykamy na swojej drodze, w związku z czym dużo bardziej podekscytowany byłem możliwością silniejszego pogłębienia więzi z postaciami walczącymi u boku protagonisty.

Główna obsada jest naprawdę zróżnicowana. Mamy oczywiście Elmę pełniącą de facto rolę drugiej protagonistki, która przez swój bardzo czynny udział w planowaniu projektu Exodus ewidentnie ukrywa przed resztą postaci wiele sekretów. Lin muszącą sobie radzić z dorastaniem w trudnych warunkach. Lao, który został zmuszony do pozostawienia na straconej planecie swojej rodziny. Niebieskiego kosmitę L rzucającego niezdarnie w niemal każdym zdaniu częściowo zasłyszanymi ziemskimi idiomami. W sumie poznać w ten sposób możemy 22 postacie.

Sferą, w której Xenoblade X zdecydowanie bryluje, jest budowanie świata gry za pomocą aktywności pobocznych. Wraz z postępami w głównym wątku nasza główna baza o wdzięcznej nazwie New Los Angeles rozszerza się nie tylko o kolejnych ziemskich rozbitków, ale też o przedstawicieli obcych ras. Każda kolejna zaliczona misja główna odblokowuje całą pajęczynę znaczników kierujących nas do kolejnych misji pobocznych.

Xenoblade Chronicles X niewątpliwie posiada jedne z najciekawszych, mocno rozbudowanych i często zabawnych misji pobocznych, jakie widziałem nie tylko w tej serii, ale też w całym gatunku. Niektóre z nich dogłębnie analizują losy ostatnich żyjących ludzi starających się pogodzić z destrukcją całej swojej ojczystej planety, przedefiniowując swoje relacje względem rodziny, historii czy religii. Inne skupiają się na specyfice egzystencji obcych ras – np. Orpheanach żyjących jako kolektyw i klonujących się w razie zagrożenia, co znacząco wyróżnia ich podejście do takich kwestii, jak życie i śmierć. A jeszcze inne całkowicie zwalniają hamulce i każą nam współpracować z domniemanym podróżnikiem w czasie, pomagać w organizacji kosmicznego wesela, przekonywać zatwardziałego obcego ojca do związku jego córki z jednym z ludzkich żołnierzy. Część questów często rozpoczyna całe sekwencje misji, do których wracamy przez kilkadziesiąt kolejnych godzin. Wiele misji stawia nas przed moralnymi wyborami mającymi wpływ na przebieg historii trzecioplanowych postaci.

System walki X także wyróżnia się na tle reszty serii. Podstawy są znajome – walki odbywają się w czasie rzeczywistym, sterowane przez nas postacie automatycznie wyprowadzają ataki standardowe, a zadaniem gracza jest głównie odpowiednie pozycjonowanie bohatera oraz aktywowanie zdolności specjalnych (nazywanych Artami) rozłożonych na dole UI, które ładują się w trakcie walki. Nowością ekskluzywną dla Definitive Edition jest nowy pasek energii, którą możemy wykorzystywać, aby natychmiastowo naładować umiejętność bez czekania. Dodatek ten sprawia, że pojedynki są znacznie bardziej dynamiczne, szczególnie w pierwszych kilkunastu godzinach gry. Nie da też się ukryć, że znacznie ułatwia on walkę, chociaż dotyczy to głównie wstępów do potyczek, które są znacznie przyspieszone, co pozwala na szybsze dotarcie do fajniejszych rzeczy.

Interfejs wciąż jest wypełniony informacjami, ale jego czytelność znacznie się poprawiła względem wersji na WiiU. A większość porozmieszczanych ikonek i tak traci znaczenie, gdy wchodzimy w trans i wyprowadzamy kolejne coraz silniejsze sekwencje artów.

O jakie fajne rzeczy chodzi? A o System Overdrive zastępujący ikoniczne Chain Attacks z pozostałych odsłon serii. Aktywujemy go, klikając w środkową ikonę znajdującą się na pasku dostępnych artów i wydając 3000 punktów TP zbieranych poprzez różne ruchy w trakcie walki. Zamiast jednak zatrzymywać czas i zamieniać zabawę w turowe oklepywanie przeciwnika (tak jak w Chain Attacks), w środkowej części ekranu pojawia się minutnik oraz mnożnik. Im wyższy mnożnik, tym bardziej zwiększa się siła naszych artów oraz skraca ich czas odświeżania. Po aktywowaniu Overdrive’a naszym celem jest więc jednoczesne zwiększanie mnożnika i czasu trwania „przeładowania” tak długo, aż wszyscy przeciwnicy nie padną.

Jest to system bardzo satysfakcjonujący i dający olbrzymie pole do manewru, szczególnie jeśli wcześniej odpowiednio podpicujemy nasz ekwipunek i wyekwipujemy odpowiednie perki. Dość powiedzieć, że po odpowiednim przygotowaniu nie jest trudne załatwienie opcjonalnego bossa 20 leveli silniejszego niż naszego aktualne party. Oczywiście olbrzymi potencjał Overdrive ma też nieco zabawny i może nie do końca pożądany przez twórców wpływ na znaczenie innych mechanik gry. Overdrive jest bowiem tak potężnym narzędziem, że od pewnego momentu gry nasi towarzysze stają się praktycznie bezużyteczni. Ich AI nie jest szczególnie zaawansowane, więc najczęściej umierają kilkanaście sekund po rozpoczęciu potyczki, ale nasza postać nie ma problemu z załatwieniem sprawy w pojedynkę.

Jest to możliwe także przez olbrzymią listę dostępnego do zakupu lub wytworzenia ekwipunku, wzmocnień czy skilli. Projektując Xenoblade X Monolith Soft postawiło sobie za zadanie stworzenie gry, która będzie w stanie zadowolić najbardziej hardcorowych fanów gatunku. Zdecydowanie się to udało, a od ilości ekranów customizacji może zakręcić się w głowie. Przy okazji remastera studio usprawniło samouczki przybliżające poszczególne mechaniki, ale jeśli będziecie chcieli wycisnąć z całego systemu 100% potencjału, internet roi się od poradników. Uspokoję też jednak mniej angażujących się graczy – jeśli interesuje Was głównie pokonanie głównej fabuły i przeczesanie większości, ale nie całej mapy, opcje automatycznego przydziału ekwipunku powinny być wystarczające, aby poradzić sobie z większością zagrożeń. Jeśli zainteresuje Was jednak przetestowanie swoich umiejętności przeciwko superbossom lub wskoczenie w tryb online, zanurzenie się we wszystkich zawiłościach będzie niezbędne.

Potyczki przy korzystaniu ze Skella nie są tak zaawansowane, jak standardowy system walki (i przez to nie dają takiej samej frajdy), ale ciężko się nie ciszyć jak dziecko widokiem olbrzymich robotów walczących z jeszcze większymi potworami.

Najwspanialszym momentem gry jest oczywiście odblokowanie własnych mechów zwanych tutaj Skellami. Wymaga to sporej cierpliwości. Licencję na sterowanie Skellami otrzymujemy dopiero gdzieś w okolicach połowy gry, a odblokowanie modułu potrzebnego do wznoszenia się w przestworza wymaga kolejnych kilkunastu godzin. Kiedy jednak się to uda, natychmiast trzeba pozbierać szczękę z podłogi. Pierwszy lot Skellem nad Mirą powoduje falę triumfu, którą ciężko znaleźć w innych otwartych światach. Mapa stoi wtedy przez nami już całkowicie otworem i od każdej zawieszonej w przestrzeni wyspy, abstrakcyjnej formacji skalnej lub szczytu góry dzieli nas zaledwie krótki lot. Oczywiście nie oznacza to, że wcześniej pokonywanie terenu pieszo jest nużące –  bohaterzy X są dużo szybsi i wytrzymalsi niż protagoniści pozostałych odsłon serii. Ciężko wyobrazić sobie jednak lepszą nagrodę za nasze dotychczasowe starania, w której tak dosadnie nie podkreślonoby, że Mira w końcu nie jest już tylko obcą planetą, ale naszym nowym domem.

Ten moment w pełni pozwolił mi też zrozumieć, czemu Xenoblade Chronicles X: Definitive Edition zrobiło na mnie aż takie wrażenie. Tak, formalnie jest to wciąż „zaledwie” kolejny port gry z WiiU, do tego wydany w bardzo późnym etapie życia Switcha. Grając jednak w trybie handheld nie mogłem uwierzyć, że w dłoniach mogę trzymać grę tak imponującą, olbrzymią, a przy tym działającą stabilnie i w wysokiej rozdzielczości. Prawdę mówiąc, podobne odczucia ostatni raz spowodowało u mnie… The Legend of Zelda: Breath of the Wild, gdy pierwszy raz zapuściłem się w dzicz Hyrule osiem lat temu.

Xenoblade Chronicles X jest wybitnym RPG, pod względem czystko rozgrywkowym być może najlepszym w całej serii i mogącym zapewnić setki, jeśli nie tysiące godzin zabawy. Ze względu na brak powiązania z wydarzeniami reszty cyklu, jest też idealnym punktem wejścia dla osób, które w żadnego Xenoblade’a do tej pory jeszcze nie grały.


Zakup obowiązkowy!


Producent: Monolith Soft, Nintendo
Wydawca: Nintendo
Data wydania: 20 marca 2025 r.
Dystrybucja: cyfrowa i fizyczna
Waga: 13.51 GB
Cena: 249,80 PLN


Przemyślenia na temat Rozdziału 13. (uwaga na lekkie spoilery)

Na koniec oddzielnie chciałbym porozmawiać nieco o nowej fabularnej zawartości dodanej do wersji Definitive Edition. Pozostałe odsłony serii przyzwyczaiły nas już do fantastycznych dodatkowych kampanii, które ze względu na swoje rozbudowanie i długość śmiało można było nawet uznać za samodzielne przygody. Niestety, nie mogę tego samego napisać o nowym, trzynastym rozdziale X.

Jeśli ukończyliście już kiedyś Xenoblade X na WiiU, to zapewne pamiętacie, że oryginalna wersja gry zakończyła się olbrzymim cliffhangerem i zostawiła nas z całym szeregiem pytań bez odpowiedzi – prawdopodobnie z zamiarem dokończenia historii za pomocą potencjalnego sequela. Dzisiaj widać już, że na „Xenoblade Chronicles X-2” nie ma raczej co liczyć. Monolith Soft postanowiło więc zakończyć fabułę i odpowiedzieć na wszystkie nurtujące fanów pytania za pomocą jednego dodatkowego rozdziału.

I niestety wyszedł z tego mały bałagan. Fabuła pędzi przed siebie, aby w bardzo ograniczonym czasie domknąć jak największą liczbę wątków. Nowe postacie, o których teorie snuto przez lata, okazały się być mało interesujące. Nowy antagonista pozostaje równie niecharyzmatyczny, co jego poprzednicy, a większość zabawy sprowadza się do przygotowywania na „wielki” finał poprzez zbieranie surowców. Nowy obszar także okazał się być dosyć malutką mapą złożoną z kilku lewitujących wysp, które możemy eksplorować dopiero w ostatniej trzeciej części rozdziału. Po odkryciu nowego zakończenia nie możemy nawet swobodnie go zwiedzać, tak jak było to z resztą dostępnych kontynentów, bowiem gra cofa nas do stanu historii sprzed rozdziału trzynastego. Dodatkowo finał niestety niweluje i umniejsza wagę wszystkich naszych osiągnięć w głównej grze.

Czy nowy epilog psuje Xenoblade’a X? Tak jak napisałem, nie jestem szczególnie dużym fanem głównej linii fabularnej tej odsłony, więc ten festiwal retconów nie podniósł mi ciśnienia aż tak mocno. Dodatkowo doceniam nawet trzymające się kupy rozszerzenie lore. Niemniej skłaniam się raczej w kierunku opinii, że pytania pozostawione przez oryginalne zakończenie lepiej byłoby zostawić bez odpowiedzi, a nowa zawartość nie ma podjazdu do zapadających w pamięć Future Connected, Torna – the Golden Country i Future Redeemed. Przynajmniej nowa muzyka od Sawano wciąż klepie…

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *