Borderlands 2: Game of the Year Edition

Po niemal 60 godzinach miałem już trochę dosyć Borderlands 2, a treści tam jest tyle, że zdrowo ponad 100 można nabić!

To nie do końca tak, że tytuł mi się przejadł. Akurat gdy kończyłem zabawę z tą strzelanką, przygotowywałem się do trzy tygodniowego wyjazdu i chciałam mieć ją z głowy, więc starałem się pospieszać fabułę, co tylko urodziło trochę frustracji. Natomiast po kampanii konkretnie myślałem, że mnie szlag trafi przy DLC z Tiny Tiną, ale mimo to dobrnąłem do jego końca. Zaraz rozpiszę, o co dokładnie chodziło, ale najpierw zapowiem, że ten tekst będzie wrażeniami z dwójki po ograniu jedynki. Grę jako taką szerzej opisał już jakiś czas temu Maniak w recenzji portu na PS Vita.

No tak, napisałem, że dobrze, że są napisy, ale czytelność jest taka sobie.

Pierwsza część Borderlands zajęła mi 30 godzin. Fabuły jako takiej dużo tam nie było, więcej dialogów można było znaleźć w zadaniach pobocznych. Swoją drogą, trzeba było je wykonywać, żeby nadążać za wymaganymi poziomami postaci w misjach fabularnych. Świat był jednak ciekawy, strzelało się przyjemnie, więc robienie dodatkowych zadań nie było problemem. Borderlands 2 z kolei już tak dobrze skompresowane nie jest. Zachęceni sukcesem pierwszej części twórcy chcieli stworzyć przygodę jeszcze większą i jak najbardziej im się to udało. Żeby zmęczyć sam wątek fabularny, musiałem poświecić na to 50-kilka godzin, a to w cholerę czasu jest. W międzyczasie kilka razy próbowałem iść tylko z fabułą, ale bycie nawet na tym samym levelu, co zalecany dla misji, oznaczało trochę kłopotów. Im dalej w historię, tym ciężej się robi i po prostu bez odbębniania zadań pobocznych można mieć spory problem. Żeby nie było, same dodatkowe misje nie są problemem, ale ich bardzo duża liczba i wręcz wymóg wykonania tak gdzieś połowy z nich potrafi przytłoczyć. Gdy już byłem na ostatniej prostej i brakowało mi mniej więcej czterech misji kampanii, żeby ją skończyć, stwierdziłem, że trudno, przemęczę się i polecę z levelem, który mam. Mniej więcej odpowiadał temu zalecanemu, może czasami o jeden przekraczałem (a jeden robi tu zauważalną różnicę), ale ginąłem częściej niż bym chciał, a przeciwnicy byli na tyle mocni, że potrafili rozwalić mnie czterema dobrymi trafieniami, oraz na tyle odporni na ataki, że nawet dwa magazynki np. z karabinu trzeba było wpakować w jednego delikwenta…

Misje dodatkowe bywają nieźle porąbane, jak ta, gdzie trzeba było dostarczyć do ołtarza ofiarnego karła.

Skąd więc to uparcie się, żeby dokończyć fabułę? A no stąd, że gra jak najbardziej mi się podobała! Spore zmiany zaszły w kampanii, czyli pojawiła się konkretna historia do poznania. W skrócie, jako łowca skarbców, zostajemy wmieszani w działania pandorskiego ruchu oporu przeciwko szefowi Hyperiona i musimy, oczywiście, uratować świat. Już przy początkowej kreacji tego miejsca oraz w zadaniach pobocznych było widać, że twórcy tej serii mogą opowiedzieć nam coś ciekawego, jeśli tylko dostaną szansę. Gdy już ją mieli przy sequelu, nie zmarnowali jej. Cała ferajna to szaleńcy, którzy idealnie pasują do rubieży odległej planety, a główny przeciwnik często robi sobie z nas jaja przez interkom. Historia jest na tyle interesująca, że chciałoby się na niej skupić, ale nie można, bo trzeba robić zadania poboczne. Całe szczęście jest pośród nich wiele perełek, które najczęściej w zabawnej formie usprawiedliwią bieganie po obszernej mapie za kolejnymi znacznikami celu. Przezabawne było chociażby wspieranie na raz dwóch walczących ze sobą klanów, a żeby zakończyć ten wątek, trzeba było wykonać z dziesięć zadań. Claptrap też znowu dostarcza, więc i jego questy warto brać. Właściwie gdyby mnie czas nie gonił, pewnie znowu zrobiłbym większość sidequestów, jak w jedynce.

Przekopywanie się przez staty broni, sprzedawanie ich i cała reszta zarządzania ekwipunkiem zajmuje tyle czasu, co w erpegach.

Gameplay to zasadniczo to samo, co w jedynce, tylko jest jeszcze więcej broni, pancerzy i innych ulepszeń. Jeśli chodzi o same pukawki, to żadnego nowego typu nie ma, a jest nawet biedniej, bo nie ma tych od kosmitów. Nie przeszkadza to jednak cieszyć się rozwałką tym, co mamy. Poza tym co rusz wpada coś dobrego z dostępnych typów bądź wyróżnia się dodatkiem typu atrybut ognia, dzięki czemu w danej chwili lepiej będzie rozwalać automatycznym karabinkiem, a w innej rewolwerem (na koniec wpadł mi taki fest zajebisty i właściwie nim rozwaliłem ostatniego bossa xD). Wspomniałem już o levelach i tym, że każdy jeden ma zauważalne znaczenie w szybkości pozbywania się przeciwników. Jednak zawsze istnieje szansa, że zginiemy, nawet jeśli mamy z dwa, trzy poziomy więcej niż zalecany. Gdy do tego dojdzie, mamy w tej części opcję odżycia, jeśli tylko uda nam się rozwalić jakiegoś wroga, będąc w przedśmiertnym stanie. Czas wtedy zwalnia i możemy strzelać oraz zmieniać broń, przelatuje też pasek czasu na wbicie killa. Sukces oznacza odnowienie części zdrowia i całej tarczy. Na początku zabieg ten wydaje się jakiś naciągany, ale szybko w niektórych sytuacjach staje się sytuacją ratującą dupsko nawet kilka razy w trakcie jednej potyczki. W przypadku mobów może nie ma to takiego znaczenia, bo gdy wracamy do nich z checkpointu, ubici pozostają ubici, ale w trakcie tłuczenia bossów i innych silnych wrogów daje dużo ulgi, bo nasz zgon równa się też odnowieniu ich życia (w jedynce mieli uszczuplane), więc każda dodatkowa szansa jest spoko. Z drugiej strony przy kilku mocnych przeciwnikach czy bossach lepiej było się gdzieś skitrać i walić z do nich z dystansu. Co zabawne, gra się wtedy czasem glitchowała i np. wielki robot blokował się w teksturach wieży, więc tylko się stało i przez piętnaście minut pruło do niego (bo tyle miał HP)… I mam mieszane uczucia co do tego, bo z jednej strony pojawiała się ulga, że nie muszę kolejny raz próbować, a z drugiej było to za łatwe.

Prowadzenie pojazdów nadal jest kulawe, ale terenówka z wyrzutnią beczek daje sporo frajdy przy prowadzeniu i rozwałce.

Właściwie to, co mnie przyciąga do Borderlands, to świat jak z „Mad Maxa”. Często pustynne klimaty postapo z bandą psycholi wokół, dużo brutalności i cały ten jazz (pewnie dlatego, że za cholerę nie chciałbym żyć w takich warunkach). W dwójce oczywiście cały poznawany region Pandory musiał być większy, więc dostajemy to wszystko w nadmiarze, a teraz jeszcze z większą dozą miejsc stworzonych przy znacznie bardziej rozwiniętej cywilizacji, jak miasta czy ciekawsze placówki i inne bazy. Ma to swoje plusy, oczywiście, ale też dość szybko uderza gracza, jak duże odległości trzeba nieraz pokonać pieszo (bo bywa, że nie ma pojazdu w danej lokacji lub nam go rozwalą). Koncepcyjnie oczywiście ma to sens, ale gdy się nie przepada za takim marnowaniem czasu, całe to łażenie będzie odczuwalne, szczególnie gdy chce się zrobić jak najwięcej zadań pobocznych. Przynajmniej widoki są bardzo dobrej jakości! Borderlands 2 na Switchu wygląda przyjemnie, choć widać, że nie działa aż tak płynnie jak jedynka. Nie kojarzę, żeby tam były w locie doczytywane tekstury, tu się to zdarza; na szczęście zwykle dotyczy to mniejszych rzeczy. Zdarzyło się też kilka razy, że spadł trochę fps, ale ani razu nie wpłynęło to na rozgrywkę jako taką, więc gra się dobrze zarówno w doku, jak i na handheldzie.

Część audio gry również cieszy. Dobrani aktorzy głosowi robią bardzo dobrą robotę, a już szczególnie dobrze wypada mała świruska Tiny Tina. Bywa jednak, że poziomy dźwięku głosów postaci są nierówne. O ile te wypowiadane przez komunikator są głośne i wyraźne, tak wypowiadane kwestie osób stojących przy nas raz są cichsze, raz głośniejsze. Dobrze więc, że są napisy. Efekty dźwiękowe również siedzą, choć mogę stwierdzić, że broniom brakuje kopa w dźwięku wystrzałów – brzmią inaczej, ale wszystkie są mniej więcej na tym samym poziomie głośności. Muzyka także jest dobrze spasowana z lokacjami i sytuacjami, ale gubi się. W pewnym momencie podkręciłem ją na maksa, pozostałe dźwięki były na 8 i w trakcie potyczek wciąż znikała w wystrzałach.

Co jakiś czas ragdolle dziwnie się zachowują, np. lewitują xD

Teraz powinno pojawić się podsumowanie, ale najpierw wepchnę jeszcze jeden akapit. Bardzo rzadko ruszam DLC, bo nie wracam do gier, a jeśli są w wydaniu kompletnym, to najczęściej czekają już kolejne pozycje do zrecenzowania. Jednak w przypadku Borderlands 2 Krowen bardzo mnie namawiał na sprawdzenie przynajmniej Tiny Tina’s Assault on Dragon Keep. No i kurde muszę przyznać, że bardzo się cieszę, że dałem się namówić! Do dodatku najlepiej podejść zaraz po głównej fabule, bo zawiera spory spoiler. Generalnie motyw polega na tym, że cała ekipa ruchu oporu zbiera się, żeby zagrać wspólnie w RPG, a mistrzynią gry jest Tiny Tina. Historia to w znacznej mierze kalka wątku głównego, ale to, co je wyróżnia, to bardzo dobrze napisana część humorystyczna. Nie naśmiałem się tyle przez całą kampanię, co w tej o wiele krótszej historyjce! Gorąco polecam pod tym kątem.

Jednak ostudzę też od razu Wasz zapał. Dodatek jest bardzo wymagający, gdy gra się samemu! Podczas rozmowy o tym z Krowen przypomniał sobie, że jest tam jakiś boss, którego ciężko rozwalić bez ekipy i jest to efekt uboczny poziomu trudności misji. Przez cały czas przeciwnicy byli na tym samym lub jeden wyższym, niż ja (35 miałem, gdy zacząłem, 36 wpadł w trakcie), co nieraz wiązało się z kilkoma podejściami do danej hordy. Dla przykładu, jeden herszt orków podnosi swój poziom i tym samym przewyższa nasz o trzy. Sama gra pokazuje przy nim czaszkę, co oznacza, że jest bardzo ciężki, o ile nawet niemożliwy do ubicia. Ktoś bardzo wprawny pewnie go ubije, ale dwoma atakami potrafi zabrać całą tarczę i zdrowie… Po kilku podejściach, żeby popchnąć historię, musiałem spieprzać przed nim do innej części mapy, żeby przestał mnie gonić… Jeśli chodzi o bossów, rzeczywiście są upierdliwi, a szczególnie smok na moście, bo też dwa czy trzy ataki zabijają, a jeszcze łatwo spaść w przepaść. Po gdzieś 10 próbach zacząłem kombinować i odkryłem, że mogę się schować pod bramą i strzelać. Dziwne jednak było to, że przez cały czas, nawet gdy podchodziłem bliżej mostu, smok latał na jednej trasie i prawie nie atakował… Podobną dziwną sytuację miałem z trzecią formą finałowego przeciwnika. Zmęczony już grą i kolejnymi podejściami (trzy do samej trzeciej formy) zmieniłem w menu żyroskop na asystę celowania, żeby poszło szybciej. Jakie było moje zdziwienie, gdy wróg stał w miejscu i co jakiś czas tylko rzucał fireballa… Chciałem sobie uprościć finisz, ale nie aż tak…

Jeśli wciągnięcie się w samo Borderlands 2, to podejście do dodatku Tiny Tiny będzie swego rodzaju wisienką na torcie, bo z jednej strony dostarczy sporo śmiechu i też emocjonalnie zbliży z bohaterami, ale z drugiej jest to też wyzwanie, którego możecie nie uświadczyć w fabule. Tak więc warto sprawdzić chociażby to DLC z kilku dostępnych.

Całkiem sporo detali można zobaczyć nawet przy dużych obszarach.

Jeśli polubiliście Borderlands, to dwójka jest właściwie obowiązkowa. Wszystkiego jest więcej, jest konkretna fabuła i generalnie granie w tę strzelankę po prostu cieszy. Port na Switcha jest jak najbardziej w porządku i nawet na Joy-Conach ze wsparciem żyroskopu można robić postępy i panować nad polem walki (o ile level jest odpowiedni). Jeszcze nie zmęczyłem się serią i chcę więcej, a że mam Pre-Sequel na Switchu, to on będzie następny. Muszę jednak zrobić sobie trochę przerwy. Wam też radziłbym zrobić odstęp pomiędzy częściami. Dodatkowo ciekawym rozwiązaniem może być wybieranie innych klas postaci przy każdej kolejnej grze. Zacząłem od tanka w jedynce, teraz wziąłem zabójcę, przy następnym podejściu ruszę na rubieże kimś innym!


Polecamy!


Producent: Gearbox Software, Iron Galaxy Studio
Wydawca: 2K
Data wydania: 29 maja 2020 r.
Dystrybucja: cyfrowa i fizyczna (w formie kolekcji; 1 jest na karcie, pozostałe dwie w formie jednego kodu)
Waga: 21,9 GB
Cena: 169 PLN za Borderlands: The Handsome Collection (dwójka i presequel) lub 208 PLN za Borderlands Legendary Collection (kolekcja trzech części)

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *